publikacja 22.03.2012 23:33
Bolesne tajemnice różańca rozważa o. Augustyn Pelanowski OSPPE
Jakub Szymczuk/Agencja GN
O. Augustyn Pelanowski OSPPE
Modlitwa Jezusa w Ogrójcu
Bóg szuka człowieka w ogrodzie, aby go zbawić, człowiek szuka Boga w ogrodzie, aby Go zwabić.
Święty Jan pokazuje scenę wejścia w Ogród Oliwny w taki sposób, jakby to był powrót do Ogrodu Eden. Trochę dziwi ta sugestia natchnionego autora. Jakby powrót do raju był możliwy tylko wtedy, gdy przyjmiemy udrękę Ogrodu Oliwnego. Cóż to znaczy?
W chwili, gdy Jezus wprowadzał swoich uczniów do ogrodu, wszystkie atrybuty przeklętej sytuacji ludzkości zostały odwrócone - klątwa grzechu musiała być cofnięta tymi samymi krętymi ścieżkami, którymi wśliznęła się jak wąż do naszego życia.
Piotr słyszy słowa: „Schowaj miecz do pochwy" (Mt 26,52). Po wygnaniu z raju Adama i Ewy, Bóg postawił „połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do Drzewa Życia" (Rdz 3, 24).
Pewien młodzieniec, towarzyszący Jezusowi w modlitwie w ogrodzie „szedł za Nim odziany w prześcieradło na gołym ciele; chcieli go chwycić, lecz on zostawił prześcieradło i nago uciekł od nich" (Mk 14,51-52). Nagimi się zobaczyli Adam i Ewa po grzechu (Rdz 3,7).
Nagi uczeń uciekł, uratował się, ponieważ Jego Pan poniósł za niego karę. Nagi grzesznik jest zbawiony...
W ogrodzie rajskim niewiasta zrywa owoc z drzewa, Maryja, stojąc pod drzewem krzyża, widzi zawieszony na nim „Błogosławiony Owoc Jej łona". Jezusowi ukazał się Anioł z nieba i umacniał Go (Łk 22,43). Ewa też miała spotkanie z aniołem, tyle że upadłym i tarzającym się w prochu ziemi. On odsłonił jej słabość. I jeszcze jeden odwrócony atrybut klątwy: kiedy Bóg wchodził do raju w powiewie wiatru, Adam i Ewa uciekali i ukrywali się przed Nim tak, że Bóg począł wołać: „Adamie, gdzie jesteś?" W Get Szemane, Jezus „wyszedł naprzeciw" i rzekł do Judasza i jego zgrai: „Kogo szukacie?" Bóg szuka człowieka w ogrodzie, aby go zbawić, człowiek szuka Boga w ogrodzie, aby Go zwabić. Dlaczego w ten sposób? Per quae quis peccat, per quae et torquetur.
Jezus, wchodząc do ciemnego Ogrodu Oliwnego, wchodzi także do najmroczniejszych lęków ludzkiego ducha. Przenika do tego, czego boisz się najbardziej, do twojego gąszczu, do twojego ukrycia się nie tylko przed innymi, ale i przed Bogiem, a nawet przed sobą samym. Co naprawdę ukrywamy w nas samych? Przede wszystkim to, że nie jesteśmy tacy mili i dobrzy jakimi jawimy się na zewnątrz, że drzemie w nas dużo złości, nieuporządkowanych uczuć - lęk, strach, nieufność. Czasem na modlitwie różańcowej niektóre osoby doświadczają niepokojącego odkrycia. W środku modlitwy nagle w ich wyobraźni przesuwają się straszne obrazy, przypominają się dawne urazy, wypływa złość, lęk, zepchnięte w piwnice podświadomości dawne wspomnienia grzechów i osób, które nas skrzywdziły. Przypominają się wówczas osobiste błędy życiowe, których bardzo się wstydzimy albo boimy. Niekiedy to wszystko przybiera postać bluźnierstwa. Taki jest nasz ogród duszy. Jezus wchodzi do niego, by nas uzdrowić wewnątrz.
Nie trzeba się bać tego, co na modlitwie staje się jasne jak na ekranie kinowym. To musi się wyświetlić i musi też zmusić nas do nowego ułożenia dawnego bałaganu. Porozmyślajmy o naszej mrocznej złości, o nienawiści, którą skrywamy w mrocznej kniei naszego ducha.
Im bardziej zależy nam na tym, by pozostać wewnętrznie ukrytymi i niepoznawalnymi, tym bardziej jesteśmy wyczuleni i rozdrażnieni na wszelkie akcje przedostania się do naszego wnętrza.
Osoba taka przypomina dopiero co oślepłego człowieka, który jeszcze nie nauczył się oceniać słuchem odległości na ulicy i nawet odległy warkot jadących aut bierze za realne i bliskie niebezpieczeństwo i boi się przekroczyć ulicę. Z przerażeniem nasłuchuje każdego szmeru, spodziewając się katastrofy. U takich ludzi podwyższona jest wrażliwość na wszystko, co może doprowadzić do odkrycia ich tajemnicy. „Na złodzieju czapka gore". Najbliższe osoby stają się obce: Adam dla Ewy staje się niewidoczny, Ewa dla Adama zasłonięta. Dopiero Słowo Boga wydobywa ich na zewnątrz. Dopiero modlitwa Słowem Boga może ci pomóc. Różaniec jest taką latarką, którą oświetlamy mroczne zaułki naszego duchowego labiryntu.
Kiedy nie rozwiązujemy naszych spraw, tylko magazynujemy je, wrzucając do piwnic zapomnienia, zewnętrzny świat odbieramy jako źródło zagrożenia. Ktoś taki zagrożenie widzi przede wszystkim nie tylko w Bogu, ale i w człowieku. Dlatego stara się w porę uczynić „przeciwnika" bezpiecznym: najpierw siebie czyni ukrytym, a drugiego więzi w gąszczu nieufności, wymagań, szantażów emocjonalnych, przemocy, presji uczuciowej, podejrzeń, nakazów, zakazów, praw, kar i oskarżeń. A jednocześnie ktoś taki nie jest zdolny do empatii, wczuwania się, współczucia, litości i zrozumienia. Sam nieprzenikniony, jest niezdolny do przejrzystego wglądu w drugą osobę. Dlaczego? Ponieważ drugi człowiek jest dla nas lustrem i patrząc w niego, nie możemy uniknąć odkrycia prawdy o sobie. „Wkurzasz się" często na innych? O czym to świadczy? Czy o tym, że inni są aż tak „wkurzający", czy też o tym, że jest w tobie za dużo złości?
Dlaczego jesteś czasem taki wybuchowy? Tracisz przyjaciół i uważasz, że nie byli ciebie godni... A może nie umiesz odebrać ich miłości i stawiasz im takie wymagania, że „przyjaźń" staje się zwykłym uzależnieniem od ciebie? Dlaczego nie potrafisz się przyznać do tego, że wewnątrz ukrywasz całkiem pokaźny zbiór niewypałów - nie-rozładowanych złości? Dlaczego ciągle obwiniasz innych? Czy nie zauważyłeś, że w Twojej rodzinie złość była jedynym sposobem na rozwiązywanie konfliktów i rozładowywanie napięć?
Nie chcesz bliskości innych osób, chcesz ich kontrolować, bliskość jest przecież możliwością wydostania się na zewnątrz prawdy o twoim wnętrzu. Kontrola pozwala ci ciągle przerzucać złość na innych. Nikt ci „nie podskoczy". Trzymasz więc innych na dystans i to pozwala ci przerzucać na nich nieustanne swoje niezadowolenie. Nie chcesz być odpowiedzialny za własne czyny i nie chcesz odkryć, że to ty masz za dużo złości. To nie inni są złośliwi albo niespełniający twoich oczekiwań. To nie inni są aż tak źli, lecz ty ciągle jesteś zły na innych!
Zobacz, że masz bardzo niedoskonale rozwinięte umiejętności nawiązywania relacji z innymi. I dotychczas wmawiałeś sobie, że po prostu nikt nie jest taki, żeby był ciebie godzien, ale prawda może być taka, że nie umiesz kochać i lękasz się to odkryć. Nie umiesz o sobie mówić. Nie lubisz mówić o tym, co czujesz. Nawet nie za bardzo wiesz, o co ci naprawdę chodzi. Umiesz się tylko złościć - nie umiesz jeszcze kochać, współczuć, zwierzyć się i wysłuchać zwierzenia czyjegoś. Nie lubisz objawiać, że jesteś wesoły. Wstydzisz się śpiewać publicznie i rozglądasz się, czy czasem nie śmieją się inni z ciebie. Przeżywasz gehennę, kiedy masz podnieść ręce i wspólnie odmówić „Ojcze nasz", albo samemu uwielbiać własnymi słowami Boga. Kiedy przychodzi czas na wyrażenie intencji przy modlitwie powszechnej i musisz publicznie zabrać głos, nagle zapominasz o całym świecie: jesteś sparaliżowany. Chcesz grać obojętnego i zdystansowanego twardziela, ale tak naprawdę chcesz ukryć to, że się wstydzisz pokazać, na co cię naprawdę stać. Chcesz grać zimnego twardego człowieka - złego i obojętnego, bo wydaje ci się, że wtedy ukryjesz swoją niedojrzałość, wstydliwość i że nikt nie zorientuje się, jak bardzo pragniesz kochać, być kochanym i jak bardzo tęsknisz za tym, żeby Bogu powiedzieć: Tato! Boisz się, by nikt nie odkrył, że chce ci się płakać - wydaje ci się, że to objaw słabości, na który nie wolno sobie pozwolić. Może jeszcze nikt nie widział, jak bardzo potrafisz być wzruszony, szczęśliwy lub radosny? Wstydzisz się i wstydzisz się wstydzić. Dlatego wkładasz maskę zimnej, obojętnej i złej osoby. Czy naprawdę to ci pomoże? Okazywanie złości albo bezczelności wydaje ci się doskonałym ukryciem twoich słabości. To nie jest jednak dobry pomysł -Jezus ci go odradza. Wydaje ci się tylko, że nikt nie dowie się, co naprawdę ukrywasz pod maską zimnej i cynicznej osoby... A ukrywasz tam wstyd i lęk, słabość i niepewność. Bóg o tym wie, a teraz wiesz o tym i ty, kiedy te słowa stają przed tobą jak pomocni aniołowie, którzy odgarniali Adamowi gąszcz liści, aby mógł szybciej zobaczyć, jaki jest, wybrnąć ze swojej kryjówki i stanąć przed Bogiem. To naprawdę nie jest tak, że nie potrzebujesz miłości i dasz sobie radę sam: jesteś nagi, zawstydzony i niepewny, biedny, potrzebujący miłości Boga, który cię stworzył. Tylko Bóg może ci pomóc i On woła do Ciebie: „Adamie, gdzie jesteś?"
Może chcesz Mu powiedzieć: „Jestem twardy, zimny. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Muszę być silny! Zycie nauczyło mnie bezwzględności. Zabezpieczyłem się i trzymam wszystkich na dystans. A jeśli ktoś się zbliży- to się tak zezłoszczę, że się mnie przelęknie. Kontroluję wszystko moją złością. Wszyscy mnie szanują, bo się mnie boją. Jestem jak komandos zamaskowany liśćmi, budzący lęk, uzbrojony po zęby w agresję. Mam saperską minę na twarzy. W moich ustach ukrywa się bagnet. Moje ręce są jak szpony orła, jestem zakryty jak ninja, potrafię złamać serce i zdeptać czyjąś godność jednym uczuciowym ciosem lub spojrzeniem zimnym jak sopel lodu. Moje serce jest jak Pentagon - przewidziałem wszystkie ruchy przeciwnika".
Czy chcesz Bogu powiedzieć: „Nie potrzebuję Ciebie! Mój gąszcz jest doskonały - nikt mnie nie dostrzega, nie widzę nawet samego siebie".
Czy chcesz powiedzieć Bogu: „Zostaw mnie w spokoju! Zawiodłem się na tym ciągłym wychodzeniu komuś naprzeciw. Nie wierzę już nikomu! Muszę być twardy".
Bóg woła: „Adamie, czy naprawdę taki jesteś? Przecież stworzyłem cię czułym i tkliwym. Dałem ci zdolność kochania i wlałem w twe serce potrzebę miłości. Kiedy cię stwarzałem, nadałem ci rysy człowieka łagodnego i delikatnego. Dałem ci rozum - nie przebiegłość, sumienie - nie cynizm.
Nie poznaję cię, Adamie! Bądź sobą i przyznaj się do siebie. Powiedz, że nie umarła w tobie potrzeba miłości i kochania innych, a przede wszystkim, że Mnie pragniesz i tęsknisz za Moimi ojcowskimi dłońmi, w których jest tak dużo ciepła i które są najbezpieczniejszym miejscem na świecie".
Czy radzisz sobie z nienawiścią jak Judasz? On, odmiennie od Adama, wyszedł Jezusowi naprzeciw z pocałunkiem. Im więcej w nas zdrady, tym łatwiej i bardziej spektakularnie demonstrujemy grzeczną miłość.
Co jest w twoim Ogrodzie Oliwnym? Jaki jest twój wewnętrzny raj?
Co pokazał ci Jezus, wchodząc na modlitwie do ciebie, jak do Ogrodu?
Biczowanie Jezusa
Ubiczowany Chrystus to ikona zranionego człowieka. Kiedy mówimy o kimś: „zraniony człowiek", zwykle mamy na myśli kogoś, kto nie jest w stanie żyć spokojnie i źle ocenia rzeczywistość. Myślimy o człowieku, z którym nie da się żyć, rozmawiać, ułożyć spokojnych relacji międzyludzkich i który wywołuje emocjonalny niepokój. Krzywda zmienia człowieka. Krzywda czyni człowieka albo gorszym, albo lepszym, ale nigdy nie zostawia go na takim etapie rozwoju wewnętrznego na jakim był dotychczas. Dlatego unikamy „zranionych", bo wymagają nieustannego wysiłku w docieraniu do nich i wychodzeniu z nas samych. Chrystus, objawiając światu swoje zranione ciało, dał świadectwo, że zraniony człowiek nie jest pozbawiony Jego obecności. Bóg zamieszkał w świątyni ciała skrzywdzonego człowieka. A może nawet dał nam do zrozumienia coś więcej? Pokazał, że wszyscy jesteśmy zranieni, a On - Syn Boga jest w zranionym człowieku.
Chrześcijaństwo miało od początku szczególne względy dla chorych, skrzywdzonych, umierających, odrzuconych, niepotrzebnych, zgwałconych, zniewolonych, kalek, nędzarzy, sierot, emigrantów, zmaltretowanych... i ubiczowanych przez los. Wielcy święci nie wzrastali w swym duchu pośród sesji naukowych, konferencji teologicznych, sympozjów i wystawnych przyjęć u ambasadorów. Nie wzrastali wśród intelektualnie wypuryfikowanych towarzystw, na salach koncertowych czy teatralnych, wśród wysmakowanych kolacji i pięknych, powabnych ciał „zapakowanych" w przezroczyste tkaniny, które bardziej odsłaniają niż zasłaniają nagość, lecz na ulicy, w przytuliskach, w szpitalach, pośród ludzi uzależnionych, poranionych, okaleczonych, pośród starców i sierot. Zraniony leczy człowieka z egoizmu i stagnacji duchowej, wymaga bowiem wyjścia z siebie i zmusza do miłości, która nie jest skupieniem na własnej przyjemności. Zraniony może być każdy: mąż, żona, dziecko, ktoś z twojej rodziny, ktoś trudny, nie do zniesienia, bolesny, nadwrażliwy, samotny, przykry... ubiczowany.
Zraniony możesz być i ty, jeśli tylko nosisz w sobie wiele bólu. Może nawet uważasz, że twoje życie jest nieudane i wmawiasz już sobie, że nikt nie powinien cię kochać albo jesteś głęboko przekonany, że twoje rany życiowe to dowód, że Bóg cię nie kocha, znienawidził cię lub ukarał. Ale czy ubiczowany Jezus zwątpił w miłość swojego Ojca? Czy wyrzucał Ojcu to, że dopuścił do tak hańbiącej i bolesnej sytuacji, ponieważ przestał kochać Swego Syna? Czy to, co spotkało cię w życiu (pobicie, znieważenie, odrzucenie, wyśmianie, samotność, gwałt, molestowanie, nieustanne krytykowanie, porzucenie przez współmałżonka, agresja rodzica, złośliwość losu...) oznacza, że Bóg ciebie nie kocha? Czy biczowanie Jezusa było dowodem, że Niebieskiemu Ojcu był obojętny los Jego Syna?
Pamiętamy tę cudowną opowieść o zranionym człowieku, którego wspomógł Samarytanin. Dla przechodzących obok, ten zraniony był kimś, kogo trzeba było omijać. Omijamy trudnych ludzi, unikamy zranionych i skrzywdzonych, bo wymagają od nas zbyt wiele, domagają się udźwignięcia ich bezsilności. A dźwiganie kogoś to prawdziwie ośla robota. Zauważmy, że właśnie w tej przypowieści jest mowa o tym, że Samarytanin wziął ubiczowanego człowieka na „swoje bydlę". A może, aby doprowadzić zranionego do miejsca uleczenia, sam stał się dla niego takim „osłem"?
Drogą, przy której leżał zraniony, szedł kapłan, a później lewita. A może to opis ludzi porządnych i spokojnych, z mankietami i w czystych, lśniących butach, dobrze odżywionych i mających czas się zawsze ogolić, wykarmionych i wyspanych, najedzonych i zadowolonych z życia?
„Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął" (Łk 10,31).
Czy kapłan i lewita powinni chodzić drogami, przy których leżą zranieni ludzie? To prawda, wszyscy jesteśmy „świętym kapłaństwem", ale czy to wystarczy, aby zbliżyć się do Chrystusa? Dopiero wówczas, gdy odkryjesz w sobie najgorszego Samarytanina, nie ominiesz Chrystusa: zranionego i leżącego na drodze twojego życia. Dopóki uważasz się za kogoś ważnego: kapłana czy lewitę, rozminięcie się z Chrystusem jest całkiem prawdopodobne. Żaden z nich nie chciał zobaczyć poranionego człowieka, bo tak naprawdę omijał też poranioną prawdę o sobie samym. Człowiek, który spotkał już swoją bezsilność i grzeszność nie omija zranionych. Dostrzegł, że sam jest okaleczony, porzucony i na wpół umarły, dlaczego więc nie miałby pochylić się nad kimś podobnym? Ludzie zadowoleni ze świętości, obok której przechodzą codziennie tak blisko; ludzie, którzy omijają ołtarz zaledwie o kilka centymetrów i którzy czytają przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, a nawet ją komentują, ale na co dzień omijają poranionego człowieka, omijają też siebie! Nie ominął go Samarytanin. Najniżej egzystujący „płaz społeczeństwa". Ten przyszedł ostatni. Zawsze był właśnie taki i w tej przypowieści też nie zagrał pierwszej roli. On jedynie „wzruszył się głęboko". Ktoś, kto widzi zranionego Jezusa, potrafi wzruszyć się tylko wtedy, gdy widzi w Nim siebie. On też przeżył omijanie, był odrzucany, upodlony.
Zadaj sobie teraz ważne pytanie: nie omijaj go i nie omiń też odpowiedzi: jak reagujesz na poranioną osobę z twojej wspólnoty, rodziny? Czy widzisz w niej zranionego Chrystusa? Czy dotarła już do ciebie ta prawda, że omijając ją, omijasz samego Chrystusa?
„Podszedł i obwiązał Mu rany". Podejdź do Jezusa i ulżyj Jego cierpieniu. Podejdź do osoby, którą omijałeś i obwiąż jej rany więzami miłości, ramionami zarzuconymi na ramiona jak bandaże. Kochaj, ponieważ jedynie miłość leczy.
Czy są jednak zranieni, których powinno się omijać? Tak, to ci, którzy udają, że nie są biczowani przez życie i czynią wszystko, by pokazać się jako ludzie, którzy nie potrzebują pomocy. Biblia mówi, że trzeba unikać „biedaka dumnego". Duma to bardzo często maska człowieka, który ukrywa swoją biedę życiową. Komuś, kto uważa, że nie potrzebuje pomocy, nie da się pomóc.
„Jak możesz mówić swemu bratu: Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata" (Łk 6,42).
Jest taki rodzaj zranionych i dźwigających belkę krzyża, którzy nie chcą jej uznać. Uciekają przed swoimi cierpieniami i zajmują się cierpieniem innych. A może moja pomoc innym ludziom jest ucieczką przed zobaczeniem prawdy, że sam potrzebuję pomocy?
Cierniem ukoronowanie Jezusa
Ciernie to symbol bezużyteczności, odrzucenia i przekleństwa. Tego, co niepotrzebne i co najgorsze. Korona, to symbol władzy, oznaka króla. Jezus jest królem nawet w tych duszach, które są najgorsze i najgorzej potraktowane. Jest królem dla niepotrzebnych, wychłostanych, obciążonych troskami i zmartwieniami. Czasami widzimy kogoś bardzo zmartwionego: o skupionej twarzy, ściągniętych z bólu brwiach, zapatrzonych w pustkę podkrążonych oczach, o bolących skroniach jakby otoczonych wieńcem cierni. Są takie myśli, które wpijają się w mózg jak kolce i takie udręki, których nie da się wyjąć z umysłu, bo tkwią w nim jak cierniste igły.
Cóż najbardziej boli? Wiele rzeczy, ale jednym z takich kolców jest poczucie bezużyteczności. To wielki ból, kiedy czujemy się, nie tylko niepotrzebni, ale i zawadzający innym. Wyrwani i porzuceni jak chwast, który się wrzuca na stos poza szlachetnymi roślinami. Tak właśnie poczuł się Jezus. Był zawadą, przeszkodą, a tym, którzy „uprawiali" Naród Wybrany jako gospodarze, przeszkadzało samo Jego istnienie. „Ziemia zaś, która pije deszcz często na nią spadający i rodzi użyteczne rośliny dla tych, którzy ją uprawiają, otrzymuje błogosławieństwo od Boga. A ta, która rodzi ciernie i osty, jest nieużyteczna i bliska przekleństwa, a kresem jej spalenie" (Hbr 6,6-7). On przyjął tę koronę, bo chce, abyś nigdy nie myślał, że twoje życie jest niepotrzebne. Nie wiem, kiedy się to stało, że nabrałeś pewności, że już nikt w ciebie nie wierzy, a twoje istnienie jest nikomu niepotrzebne. Może działo się to przez wiele lat? Może wpijały się w twoje skronie słowa bliskich ci osób? Mówili,, że zawadzasz, przeszkadzasz, do niczego się nie nadajesz, jesteś tylko problemem, a gdyby ciebie nie było, innym byłoby lżej. Od tamtej pory zamknąłeś się w sobie i nie chcesz, by inni tracili dla ciebie czas. Nie chcesz być cierniem w skroniach innych ludzi. Czasem może mówisz z oswojonym smutkiem: „Dlaczego miałbym kogoś obchodzić, skoro nawet moich najbliższych nigdy nie obchodziłem?". Całymi dniami, tygodniami, miesiącami i latami nikt nie mówił ci, że jest szczęśliwy z tego powodu, że żyjesz, a jeśli już ktoś coś do ciebie powiedział, to tylko po to, by ci dokuczyć, albo dać do zrozumienia, że tylko przeszkadzasz. Nauczyłeś się jak najmniej innym przeszkadzać, jak najwięcej milczeć, usuwać się, uśmiechać, żeby innym nie sprawiać kłopotu. Czujesz się bezużyteczny i wyraźnie widzisz w oczach otaczających cię osób, że jesteś dla nich rozczarowaniem. Spodziewali się czegoś (kogoś?) innego... Wstydzisz się, że żyjesz. Posiali pszenicę, lecz zebrali ciernie: natrudzili się bezużytecznie. Wstydzić się muszą swych zbiorów z powodu gniewu Pana" (Jer 12,13). W tym wszystkim jesteś sam: opuszczony i zamknięty w sobie. W twoim umyśle jest ból, lęk i cierpienie. Ostre ciernie wbijają się gdzieś wewnątrz twojej duszy, raniąc ją przekonaniem, że niepotrzebnie żyjesz. Wszyscy widzą w tobie tylko zło. Może już tak wiele razy słyszałeś z ust bliskich ci osób, jak bardzo jesteś nieudanym dzieckiem, nieudaną żoną, nieudanym mężem, nieudanym... człowiekiem, że w końcu poczułeś złość do siebie samego? „Ludzie źli są jak ciernie precz wyrzucane, których się ręką nie bierze" (2 Sm 23,6). Jezus, wypowiadając słowa: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was" (Mt 5,11), powiedział w sumie : „Biada wam, jeśli będą o was ludzie mówili dobre rzeczy, jeśli was będą zauważali i chwalili, jeśli będą mówili prawdę o was, która wam się należy i jeśli wam będą schlebiać". Dlatego nie lękaj się cierni. Odkąd Jezus je przyjął, stały się diademem.
Porzuć lęk i złość, porzuć niewiarę w swoje istnienie. Przed tobą stoi Ktoś, kto zakrólował w twoim niepotrzebnym nikomu życiu. Ktoś, kto również był niepotrzebny (do dziś mnóstwo ludzi spycha Go na margines swego serca, Jego obrazy wędrują na strychy albo do piwnic, Jego świątynie są omijane szerokim łukiem), a mimo to Jego ukoronowane cierniami Serce płonie z miłości do ciebie. On cię rozumie w twoim opuszczeniu i dla Niego jesteś kimś wyjątkowym. Król w ciernistej koronie odrzucenia stoi przed tobą, gdy trzymasz w swej dłoni ten różaniec, wpatruje się swymi ciemnymi źrenicami w głębię twojego ducha i chce ci powiedzieć, że jesteś Mu potrzebny tylko do jednego: aby mógł cię kochać. Do niczego innego nie jesteś Mu potrzebny.
Czy to wystarczy, byś poczuł się w ogóle potrzebnym?
Droga krzyżowa
Dźwigając krzyż Jezus okazywał słabość.
Wszechmogący Bóg był zbyt słaby, żeby unieść drewnianą belkę przywiązaną do ramion. Dlaczego Syn Boży chciał okazać taką słabość, bezsilność, niezdolność i niemoc?
Droga krzyżowa jest dla wszystkich wierzących triumfalnym wspinaniem się na piedestał doskonałości. Bóg chciał pokazać, co jest dla Niego ideałem, który chce w nas dostrzec. Słabość!
Świat prezentuje inny ideał: moc, sukces, zwycięstwo, pogardę dla innych, władza, szczyt zadowolenia i przyjemności. Jezus przeciwstawia temu niewiarygodny ideał: słabość, nieudane życie, klęskę, znoszenie pogardy innych, posłuszeństwo, szczyt przykrości i cierpienia.
Taki wzorzec człowieka, który jest upodobaniem dla Boga, oczywiście nie byłby zbyt licznie naśladowany, gdyby nie fakt, że my wszyscy już tacy jesteśmy, tylko to ukrywamy. Wstydzimy się słabości, która jest prawdziwą naszą naturą, chwalimy się mocą, która jest naszą maską albo krótkotrwałym efektem ogromnego wysiłku. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że „świętość" to ideał, który jest najczęściej nieosiągalny nie dlatego, że nie można go doścignąć, ale dlatego, że przed nim uciekamy.
Uciekamy przed doznawaniem siebie w słabości, przed objawieniem sobie samym prawdy o tym, że upadamy na twarz i nie trzeba zbyt wiele, by przygniotło nas rozpaczliwe zwątpienie. Jesteśmy słabi. Świętość nie jest niedościgłym wzorem, ale niechcianym ideałem, ponieważ jest czymś, co nie czyni nas heroicznymi i nie pozwala nam uniknąć prawdy, że jesteśmy kruchymi, zwykłymi, małymi, ostatnimi.
Jezusowi nikt nie chciał pomóc na drodze chwały, która w oczach wszystkich obserwujących Jego wspinaczkę na szczyt Golgoty była hańbą! Nie chciano Mu pomóc nie dlatego, że krzyż był zbyt ciężki, ale dlatego, że każdy, kto by go dotknął, nie mógłby już uchodzić za silnego i poważnego: byłby śmieszny i nędzny. To zbyt prawdziwe. Na planecie, na której wszyscy chodzą do tyłu, ktoś, kto chodziłby prosto przed siebie, wzbudziłby śmiech i oburzenie.
Co jest więc twoją słabością?
Nie wiesz?
Zacznijmy zatem z innej strony. Pomyśl: co wywołałoby odruch szyderstwa, gdybyś odsłonił swoją słabość? Z czego śmialiby się inni? Jeszcze nie wiesz? Co potępiono by w tobie? Co uczyniłoby cię małym w oczach twoich najbliższych? Co przygniata cię i czyni przygnębionym? Czego nie możesz unieść? Czego nie możesz w sobie znieść?
Pamiętaj o tym, że sam Jezus nie mógł unieść krzyża: upadał pod nim, a ten przygniatał Go, czynił śmiesznym i godnym potępienia w oczach gapiów.
Uwielbiaj więc Boga za swoją słabość, za to czego się boisz odkryć w sobie, czego się wstydzisz. Bo krzyż na ścianie uwielbiasz, ale swojego się wstydzisz. Czy to uczciwe?
Jeśli swojego krzyża nie znosisz, to czy masz prawo modlić się z uwielbieniem do krzyża w świątyni?
Słabość.
Śmierć Jezusa na krzyżu
Nasza naturalna śmierć nie jest tak trudna, jak codzienne umieranie dla innych. Kiedy przyjdzie moment odejścia z tego świata będziemy zapewne cierpieć, ale o wiele -większym cierpieniem jest umieranie każdego dnia, wyrzekanie się siebie i swoich potrzeb dla zbawienia innych.
Na jednym z kościołów krakowskich widnieje napis: Frustrat vivit, quiz nemini prodest - próżno żyje, kto nikomu nie pomógł.
Jakie życie, taka śmierć, jakie umieranie w ciągu życia, takie życie po śmierci. Koran mówi, że na tamten świat zabierzemy jedynie to, co daliśmy na tym świecie innym. Myślę o tym od jakiegoś czasu bardzo poważnie, gdyż dotychczas więcej brałem od innych, niż dawałem, a jeśli cokolwiek dałem, nie zawsze był to Jezus, Jego Słowo i łaska. Z lękiem o tym myślę, bo wielu osobom dałem tylko ból i krzywdę. Jak ja im spojrzę w oczy na tamtym świecie? Od jakiegoś czasu w moim sercu rodzi się pragnienie, aby to wynagrodzić, ale wielu z tych, których skrzywdziłem, już jest zbyt daleko, innym nie śmiałbym nawet spojrzeć w oczy i bałbym się z nimi spotkać. Dobrze, że Bóg daje mi ciągle nowych ludzi w podobnych sytuacjach i mam okazję z tymi osobami przerobić jeszcze raz to, co nieudane zostawiłem w przeszłości. Są takie osoby, które potraktowałem w swoim życiu tak, że czują się ofiarami mojego egocentryzmu. Teraz ja chciałbym być ofiarą w imię Jezusa. A co to znaczy być ofiarą?
Wierzymy, że nasze powołanie jest ofiarą, to znaczy ciągłym składaniem siebie Bogu i braciom w wierze. Ofiara to wyparcie się jakiegoś dobra dla Boga i dla dobra wspólnoty wierzących.
Żyć ofiarą, to każdego dnia oddawać siebie Bogu, ale też każdego dnia starać się odgadnąć, co Bogu będzie przyjemne i co będzie dobre dla innych.
„A my, którzy jesteśmy mocni w wierze powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne -dla jego dobra, dla zbudowania. Przecież i Chrystus nie szukał tego, co dogodne dla Niego, ale jak napisano: Urągania tych, którzy Tobie urągają spadły na mnie" (Rz 15,1-3).
Nastawienie, by czynić dobrze innym, by inni doznawali wzmocnienia w wierze i w życiu (a często by odzyskiwali jego sens) jest już ofiarą. Kiedy zaczynamy dawać z siebie jakieś dobro, wewnętrznie oczekujemy wdzięczności, satysfakcji i miłości tych, którym je świadczymy. To nie jest doskonała ofiara. Często czynimy coś dobrego, jesteśmy mili, przyjemni, grzeczni, usłużni, by wymusić na innych podobne zachowanie wobec nas, albo po prostu chcemy zadbać o własny wizerunek. To nie są czyste intencje. Czysty dar z siebie nie szuka niczego dla siebie. Boży człowiek jest dobry i daje z siebie wszystko, nie spodziewając się niczego dobrego od tych, którym dobro wyświadcza. To jest często źródło naszych nieporozumień.
Doskonała miłość Boża, jaka w nas jest, potrafi kochać i poświęcać się dla innych, mimo że tego nie doceniają albo nawet źle to odbierają. Tak było z niektórymi prorokami. Ich poświęcenie i mówienie prawdy było odbierane jako niewygodne jątrzenie i choć ich słowa były wyrazem troski Boga o naród, zarzucano im bunt i dopatrywano się w nich najgorszych intencji. Być dobrym to nie znaczy być miłym - to znaczy być prawdziwym. Być człowiekiem poświęcenia często oznacza być źle odebranym.
Jeremiasz mówi, że Bóg go uwiódł, ale to umiłowanie stało się dla niego wielkim cierpieniem. Żyjąc tym, co Bóg Mu mówił i przekazując Jego wolę wspólnocie jerozolimskiej, stał się pośmiewiskiem i często mu urągano. Jego misja i ofiara dla współbraci była trudna - musiał mówić prawdę. Prawda jest niewygodna, zmusza nie tylko do myślenia, ale i do wiary, że to, co Bóg mówi jest najlepsze. Niestety, niewielu ówczesnych mu ludzi tak samo to widziało.
Tak będzie i z nami. Jeśli chcemy żyć ciągłym ofiarowywaniem się Bogu i wypełniać Jego wolę, czyli rozczytywać tę wolę w Biblii i głosić ją innym, narazimy się na podobne ataki jakich doznawał Jeremiasz, a może nawet na śmierć jaka spotkała Jezusa.
Czy ktoś tego chce? Czy chcesz być stratowany przez tych, którym będziesz pomagał Słowem Boga? Czy chcesz być znienawidzony przez tych, którym będziesz przypominał o miłości Jezusa? Czy chcesz być oszukany, wyśmiany i odrzucony przez tych, dla których będziesz czynił wszystko, aby byli zbawieni? To jest misja Jezusa.
Zmiażdżony baranek
W pewnym kościele w Norwegii, na wieży umieszczona jest płaskorzeźba baranka. Wszyscy zwiedzający pytają, dlaczego umieszczona jest w tak dziwnym miejscu. Otóż w średniowieczu, kiedy budowano wieżę, jeden z murarzy spadł z rusztowania. Wszyscy myśleli, że zginął. Okazało się jednak, że gdy spadał, pod wieżą przechodziło stado owiec i baranów. Kiedy ludzie podbiegli do miejsca jego upadku, okazało się, że murarzowi nic się nie stało, ale zupełnie zmiażdżył barana, na którego spadł. Tak właśnie wygląda misja Jezusa - stać się zabitym Barankiem, aby nas uratować. Wziąć na siebie ciężar czyjegoś upadku i stać się takim baranem, kozłem ofiarnym, aby tylko kogoś uratować. W naszym języku, kiedy mówimy do kogoś: „baranie", określamy go jako osobę, która jest naiwna i dała się oszukać. Baran to ktoś głupi. I właśnie o to chodzi! Trzeba dać się nawet oszukać, aby komuś przybliżyć Chrystusa!
Victor Hugo w „Nędznikach" opisał historię galernika, który okradł jakiegoś prałata. Niestety, dźwigając skradzione srebra, wpadł w ręce żandarmów. Ci przyprowadzili go do właściciela i wtedy, ku ogromnemu zaskoczeniu złodzieja, prałat powiedział żandarmom, że sam wysłał owego człowieka, aby sprzedał te sprzęty. W ten sposób go uratował. Uratować kogoś, to stracić coś z siebie. Czy jesteś na to gotowy?
Jezus wskazywał uczniom, że musi iść do Jerozolimy i wiele wycierpieć od arcykapłanów, starszych i uczonych w Piśmie. On musiał! Musiał, czyli bardzo chciał być wyśmiany, osadzony, obnażony, biczowany, ukrzyżowany... Ta Jego wola mnie przeraża.
Nie tak dawno na modlitwie Pan dał mi słowo o Jezusie, stojącym przed Kajfaszem, który Go oskarżał, a wreszcie nazwał bluźniercą. A Jezus to przyjął! Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że po tym słowie powinienem prosić Jezusa, aby i mnie wszyscy uznali za bluźniercę. Szczytem modlitwy byłoby wtedy poprosić Jezusa: „Panie pozwól mi być aż tak podobnym do Ciebie, aby moi bracia we wspólnocie uznali mnie też, jak Ciebie, za bluźniercę!"
Kimś takim na pewno była święta Joanna d'Arc. Umarła dla tych, którzy ją zdradzili. Dała zwycięstwo tym, którzy przygotowali dla niej stos.
Ale nie odważyłem się Go o to poprosić. Zupełnie jak Piotr usiadłem na boku w kaplicy i wystraszyłem się. Czułem, że w moim sercu jest zupełnie inne pragnienie, takie samo, jak w sercu Piotra: „Panie, niech Cię Bóg broni, niech nigdy to na mnie nie przyjdzie".
Kto chce iść za Jezusem musi być gotowy na to, że zmarnuje swoje życie, że zmarnuje szansę na udane - po ludzku - życie, że zostanie oszukany, zdradzony i że powinien się modlić nawet za tych, którzy go zdradzili. Powinien ofiarować się za tych, którzy go prześladują. To jest ofiara.
Jezus mówi: „Kto chce zachować swoje życie straci je, a kto starci je z mego powodu, zachowa je" (Mt 10,39). To znaczy, że ten, kto w swoim życiu przeżyje stratę, przegra, zostanie pozbawiony czegoś lub kogoś i uczyni to świadomie, żeby tylko naśladować Jezusa, zyska życie wieczne.
Strata. To bardzo złowieszcze słowo. Stracić życie można dosłownie, w jednym momencie, na przykład w męczeńskiej śmierci. Ale można też tracić całe życie, wszystko, grosz po groszu, ukochane osoby, upragnione marzenia, zdrowie i siły, czas i nerwy dla innych z powodu Chrystusa. Zawsze się tego bałem. Pan wzywa nas do powolnej utraty wszystkiego o co ludzie walczą, starają się, w czym upatrują bogactwo, siłę, pozycję, prestiż, bezpieczeństwo swych uczuć, zrealizowanie marzeń i ambicji. Pomyśl przez chwilę, co najbardziej chciałbyś osiągnąć w swoim życiu?
A kiedy już to zobaczysz, pomyśl, że miłą Bogu ofiarą byłoby to, gdybyś już teraz Mu powiedział... Wyrzekam się tego dla Ciebie.
Pomyśl, czego najbardziej się boisz?
Czy masz odwagę Mu powiedzieć: Chcę to przyjąć dla Ciebie!
Czy masz już odwagę?
Padlina
Jezus powiedział kiedyś takie słowa: „Gdzie jest padlina, tam zgromadzą się i sępy" (Mt 24,28). W greckim tekście jest napisane, że chodzi o orły, a padlina jest nazwana zwłokami (to ptoma). Tym samym słowem Ewangelia nazywa też zwłoki Jezusa i Jana Chrzciciela. To nam dużo mówi.
Padliną, o której mówi Jezus jest Jego śmierć, Jego poświęcenie się dla świata ludzi. Orłami czy sępami są dusze, które nasycą się Jego śmiercią, aby miały życie wieczne. Ale pomyśl, czy te padlinożerne ptaki nie wzbudzają wstrętu?
O tak, te żerujące na śmierci zwierzęcia stworzenia nie wzbudzają sympatii i trudno nazwać ich żerowanie współczuciem dla ofiary. A przecież Jezus mówi, że Jego śmierć jest właśnie dla kogoś takiego, kto jest jak sęp. Łatwo jest umrzeć dla kogoś, kto potrafi docenić tę śmierć, albo wyrazić wdzięczność, lub też uszanuje poświęcenie ofiary, ale jak trudno umierać dla tych, którzy na tobie żerują! Jak trudno jest umierać dla dobra tych, którzy cię niszczą, którzy cię nie szanują, obgryzają, wykorzystują, a nawet nasycają się twoim upadkiem, cieszą się z twojego nieszczęścia i klęski życiowej. Jezus właśnie tak umarł. Kiedy poświęcał się dla nas, byliśmy grzesznikami. Byliśmy jak sępy i żywiliśmy się grzechami tego świata, żyliśmy tym, co nieczyste.
„Chrystus bowiem umarł za nas, jako za grzeszników, w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni. A nawet za człowieka sprawiedliwego podejmuje się ktoś umrzeć tylko z największą trudnością. Chociaż może jeszcze za człowieka życzliwego odważyłby się ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś nam okazuje swoją miłość przez to właśnie, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami." (Rz 5,6-8)
Jezus stał się taką padliną męczeństwa, aby nas oderwać od żerowania na padlinie grzechu.
W Starym Testamencie jest napisane, że padliny nie wolno było nawet dotykać (por. Kpł 11,8-40).
Nie wolno było dotykać padłego mięsa. Tymczasem Ewangelia mówi: „Gdzie padlina, tam i sępy". Pomyśl, jak bardzo Jezus chciał poświęcić się dla nas, aby nas nakarmić swoją miłością. Rozumiem, że z miłości obca matka może nakarmić własną piersią porzucone dziecko, które płacze z głodu. To dowód wielkiego współczucia, ale żeby z miłości rzucić się w stado sępów na pożarcie, to dowód miłości, która przekracza nasze możliwości zrozumienia.
Poświęcić się, to dać się wykorzystać, dać się zjeść tym, którzy nie zasługują na poświęcenie. Taki był Jezus. Nikt z nas nie zasłużył na Jego łaskę, a On nam jej udzielił i dzięki niej coś w naszym życiu się zmienia...
Kiedy zastanawiam się nad tym wszystkim, widzę papieża, sędziwego człowieka, który pada z bezsilności, a mimo to chce się dawać wszystkim. Wszyscy wyciągają do niego ręce, chwytają go, całują, dotykają, nasycają się jego widokiem, piją z niego emocje, można powiedzieć żerują na jego słabości i dzięki temu żyją nadzieją. On nie jest wcale uparty i żądny władzy j nie chce opuścić tronu papieskiego nie dlatego, że jest przywiązany do podziwu. On chce być jak najdłużej wykorzystywany przez ludzi, chce służyć wierzącym i niewierzącym, dobrym i złym, tym, którzy go podziwiają i tym, którzy go szkalują, bo wie, że miłość, która z niego wypływa jak ze zranionego, upadającego zwierzęcia, jest potrzebna tym ludziom jak orłom, aby ich dusze wzbiły się wysoko.
On nie patrzy na to, że jest ciężko, że nie ma sił, nie ma zdrowia... Nie patrzy też na świadectwa moralności tych, którzy się z nim spotykają. Chce dawać się w miłości Jezusa. Poświęca się. Jego misja to poświęcenie i to jest dla nas wspaniały wzór, gdyż my też jesteśmy zaproszeni do ofiarowywania się naszym braciom i siostrom w wierze. Do umierania, do padania dla podniesienia innych z upadku.
Jezus powiedział: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół", czyli stańcie się jak padlina, dla tych, którzy na was żerują. To przerażające słowa, ale czy można się doszukać innych w Biblii, którą szanujemy i wierzymy, że jest głosem Najwyższego?
Mistyczna transfuzja
Biblia jest dla nas światłem. Jest światłem dla tych, w żyłach których płynie krew Baranka Bożego. A przecież w Komunii Świętej przyjmujemy Jego Krew. To taka mistyczna transfuzja.
Jesteśmy poniekąd Jego krewniakami - krewniakami Boga! Czasami zastanawiam się przy spożywaniu Jego Krwi w czasie Eucharystii, ile jeszcze jest w moich żyłach mojej własnej krwi, a ile Jego. Nie byłoby tej Krwi w moim sercu, gdyby nie Jego śmierć.