Gedeon

Robert Kościuszko

publikacja 24.06.2015 05:26

Przez sam środek podwórza uciekała wystraszona młoda kobieta, przyciskając do piersi owinięte w pieluszki niemowlę. Tuż za przerażoną matką biegło małżeństwo w podeszłym wieku.

Gedeon Wydawnictwo Kościuszko

Strach dodawał jakiejś nadzwyczajnej energii ich schorowanym, przykurczonym nogom. Z wyraźnym grymasem bólu oboje biegli równie szybko jak ich młoda towarzyszka. Przed nimi uciekała gromada służących, którzy już wcześniej umknęli niebezpieczeństwu. Uciekinierzy wpatrywali się z nadzieją w szczyt wysokiej, kamienistej góry, której zbocze piętrzyło się na tyłach gospodarstwa. Żaden z biegnących nie oglądał się za siebie. Zza ich pleców, z wnętrza chaty dobiegał dźwięk rzucanych i tłuczonych naczyń. W pewnym momencie z domu wyskoczył młody mężczyzna, który pognał w tę samą stronę, co jego poprzednicy. Za sobą słyszał  trzask łamanych płotów oraz łomot wyważanych wrót. Wokół rozlegało się beczenie przestraszonych owiec i nerwowe ryczenie krów. Również w pobliskim kurniku nastąpił popłoch i szamotanina gdaczących ptaków. W tym momencie dziedziniec gospodarstwa napełnił się odgłosem ciężkich kroków. Męskie okrzyki mieszały się z porykiwaniem wydobywającym się z głębokich gardzieli jakichś stworzeń, które niczym horda dzikich bestii wpadły do gospodarstwa, aby rozszarpywać i wytracać każde z napotkanych istnień.

Na szczęście młody mężczyzna wspinał się już pod górę i wkrótce dogonił  uciekających przed nim domowników. Ci wręcz słaniali się na morderczym podbiegu. Wtem starsza kobieta potknęła się o jakiś skalny występ i upadła z jękiem na ziemię. Zdołała tylko zakryć twarz żylastymi rękami, zdzierając je sobie jednak do krwi. Jej sędziwy towarzysz próbował podnieść żonę, ale bez skutku. W końcu dobiegł do nich młody mężczyzna. Chwycił kobietę w pół i pomógł jej wstać.

- Biegnij, matko! Jesteśmy już prawie na miejscu! - zagrzewając ją do dalszej ucieczki, jednocześnie drugim ramieniem objął młodą kobietę, najwyraźniej swoją żonę, wraz z niemowlęciem. Teraz wszyscy znów przyspieszyli kroku. Wystraszone niemowlę płakało. Młoda mama tłumiła kwilenie, przyciskając dziecko mocno do piersi.

Im wyżej się pięli, tym więcej spotykali uciekinierów z pobliskich gospodarstw. Niektórzy targali tobołki, koszyki i zawiniątka, zawierające to, co zdążyli zabrać w pośpiechu z domu. Wtem na ziemię upadł czyjś płócienny worek i rozdarł się o ostre kamienie. Na skalistą ścieżkę grubą warstwą posypało się ziarno. Jakaś kobieta wraz z dziećmi zaczęła pośpiesznie zbierać do fartucha rozsypany jęczmień. W panice zgarniali paznokciami to, co zdołali wydostać spomiędzy ostrych, popękanych skał.

Wreszcie gromady wycieńczonych uciekinierów dotarły do nagiego szczytu wzgórza. Ludzie tłumnie wtaczali się do skalnych otworów, znikając w ich wnętrzu. Wyglądało to tak, jakby każda rodzina chowała się w swojej własnej jaskini, niczym w rodzinnym schronie. Nikt się nie przepychał, nikt się nie sprzeczał, każdy wiedział, dokąd ma wejść. Widać było, że ludzie ci robią to już nie pierwszy raz. Ostatni zbiegowie zniknęli we wnętrzu góry i zapanowała względna cisza, tylko gdzieniegdzie ze środka dochodziły stłumione pokrzykiwania i płacz dzieci. Na szczycie zrobiło się pusto.

Po jakimś czasie z jednej z jaskiń ostrożnie wychylił głowę mężczyzna. Trwał tak w bezruchu przez dłuższą chwilę, po czym przyczajony wyszedł na zewnątrz. W ślad za nim w otworze pojawiły się zaciekawione główki dzieci, jednak ojciec stanowczym gestem nakazał im cofnąć się do skalnej kryjówki.  Następnie mężczyzna pochylił się nisko i zaczął posuwać się na czworakach ku krawędzi skalnej półki, odgradzającej go od przepaści. W jego ślady poszli inni ojcowie. Jedni skradali się przygarbieni, inni wręcz pełzali po skalistym podłożu. W końcu duża grupa mężczyzn legła na krawędzi, przywierając do ziemi. Spoglądając w dół, w osłupieniu obserwowali rozciągający się pod nimi widok. Ofra, ich rodzinna miejscowość, wręcz tonęła w morzu wielbłądów, osłów i drewnianych wozów. Z góry przypominało to atak żarłocznej szarańczy.

- Na wielkiego Baala, że też ci przeklęci Madianici tak się mnożą! Oni pożrą nas żywcem! - skomentował ów widok jeden z mężczyzn, przyczajony za skałą.

- Widzę nasze gospodarstwo - powiedział drżącym głosem jego sąsiad. Wściekły i bezradny obserwował, jak rabusie wyprowadzają na zewnątrz krowy, muły i owce. - Znów nie zostawią nam niczego. Tym razem zginiemy z głodu. Będę patrzył na śmierć żony i naszego dziecka - mówiący to przez zaciśnięte zęby młody mężczyzna chwycił kamień i wzburzony rzucił nim w otchłań.

- Co ty robisz, Gedeonie, zobaczą nas! - stanowczo upomnieli go pozostali.

Ryk uprowadzanych krów, beczenie owiec, porykiwanie osłów dochodziło praktycznie z każdego zakątka wsi. Rabusie wyciągali z zabudowań worki i skrzynie z zapasami, wrzucając je na zagrabione wozy.

Wzrok ukrytych w skałach mężczyzn przeniósł się na widniejący w oddali rynek. W jego centrum można było dostrzec skalisty pagórek, na którym wznosił się wysoki słup. Właśnie w to miejsce napastnicy przywlekli pojmanych mieszkańców Ofra.

- Biedacy, nie zdążyli uciec. Stłoczyli ich wokół świętego ołtarza i aszery – rzekł jeden z mężczyzn.

- Co oni z nimi zrobią? - głośno zastanawiał się inny.

- Patrzcie - kontynuował ów pierwszy. - Chłoszczą naszych batami. Ci dranie pomęczą ich, a potem wezmą  wszystkich w niewolę.

- Baalu, ratuj nas! Pomóż nam, bo zginiemy! – biadolił człowiek klęczący za skałą.

- Zamilknij się, głupcze! - doskoczył do niego wciąż zdenerwowany Gedeon. Powalił towarzysza niedoli na ziemię i zaczął szarpać nim wściekle. - Już nie mogę słuchać tych bredni! Baal cię nie słyszy! Nie ma żadnego Baala! Dlatego właśnie nam nie pomaga! - wrzeszczał. Natychmiast rzuciło się na niego kilku innych wystraszonych uciekinierów. Zatkali mu usta i powalili go na ziemię.

- Przestań krzyczeć, Gedeonie, i nie bluźnij przeciw Baalowi! Oszalałeś? Sprowadzisz na nas jeszcze większe nieszczęście - upominali go oburzeni mężczyźni.

- Zostawcie waszego brata w spokoju. Puśćcie go natychmiast! – odezwał się ich ojciec, Joasz, stary, siwy mężczyzna, który milczał aż do tej pory. Na jego słowa natychmiast puszczono Gedeona.

- Nasz brat zbluźnił. Twój najmłodszy syn zgrzeszył, ojcze. Obraził wielkiego Baala – zauważył jeden z tych, którzy przed chwilą obezwładnili Gedeona.

- Według zwyczaju powinien umrzeć za te słowa – dodał drugi.

- Nie czas teraz, aby kłócić się o Baala! - Joasz przywołał synów do porządku.

- Ojcze, co ty mówisz? - zareagował jeden z zaskoczonych braci, przewiercając wręcz starego mężczyznę bystrym, przenikliwym spojrzeniem. - Przecież to ty postawiłeś ołtarz Baalowi! Jako starszy miasta uczyłeś nas zaufania do niego, a teraz puszczasz płazem to bluźnierstwo? Któż inny nas uratuje przed Madianitami, jak nie Baal?

- To wy jesteście podłymi bluźniercami! - zdenerwowany Gedeon nie zamierzał wcale uspokajać sytuacji. - Obrażacie prawdziwego Boga!

- Ten twój rzekomo prawdziwy Bóg pierwszy nas opuścił, bracie - argumentował mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu.

- To jest żałosna wymówka dla waszego tchórzostwa! - Gedeon nie poddawał się. - Powinniśmy bronić naszych domów, a uciekamy jak szczury! Wiecie dlaczego tak się dzieje? Bo ten wasz Baal nie potrafi dodać nam siły i odwagi! On nie umie nas obronić!

- Zamilcz, bracie, dopóki nie jest za późno! - mitygował go inny z braci, jednak Gedeon nie zamierzał powstrzymywać swego gniewu.

- Żaden Baal nie istnieje, a ten słup i ołtarz tam na dole wcale nie są święte! Wybacz mi, ojcze, ale tam nie ma żadnej mocy! Który to już raz ci przeklęci Madianici nas grabią, a Baal nie bierze nas w obronę?

- To idź razem z tym twoim prawdziwym Bogiem i przegnaj Madianitów! Pokaż nam jak to się robi, przemądrzały bluźnierco! - zawołał mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. Pozostali znacząco wpatrywali się w najmłodszego brata.

W odpowiedzi oczy Gedeona zapłonęły jeszcze większym gniewem. W końcu nie wytrzymał i ruszył gwałtownie w kierunku ścieżki wiodącej w dół. W tym momencie ojciec zastąpił mu drogę.

- Na wszystkich bogów! Synu, co ty robisz? Zwariowałeś? - zaskoczony Joasz chwycił Gedeona mocno za ramię.

- Puść go, ojcze! Niech szalone czyny idą za jego pustymi słowami! - zawołał któryś z braci.

Nagle z jaskini wybiegła żona Gedeona, nadal tuląca niemowlę. Dziecko znów zaczęło płakać. Kobieta, która podsłuchiwała kłótnię, teraz zdecydowała się powstrzymać rozgniewanego męża od zgubnego szaleństwa. Ten jednak stanowczym  szarpnięciem wyrwał się z uścisku ojca i pognał jak szalony zboczem w dół. Przestraszona kobieta zawołała rozpaczliwie:

- Gedeonie! - Jednak mężczyzna zbiegał coraz szybciej, nie oglądając się za siebie.

- Gedeonie! Nie zostawiaj nas! Oni cię zabiją! - krzyknęła bezradna kobieta, patrząc z niedowierzaniem na oddalającego się męża. Po chwili na szczycie góry rozbrzmiewał już tylko płacz maleńkiego dziecka...

***

Powyższy tekst jest fragmentem powieści "Gedeon" autorstwa Roberta Kościuszko. Na stronie wydawnictwa www.kosciuszko.eu można pozyskać książkę wraz z dedykacją autora.