Jan Grosfeld o prof. Świderkównie

Radio Watykańskie/a.

publikacja 22.08.2008 13:36

Prof. Jan Grosfeld z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie wspomina, że już w młodości sięgał po jej książki. Publikujemy jego wspomnienie o prof. Annie Świderkównie.

Jan Grosfeld: Kiedy byłem młodym człowiekiem czytałem jej książki, które mówiły o życiu w starożytności, a przecież zupełnie nie znałem się na tej dziedzinie. To było coś bardzo interesującego, ale rzecz jasna to nie była popularność powszechna. Ona owszem, była znana nie tylko w wąskim gronie naukowców, ale w ogóle wśród ludzi interesujących się starożytnością, a w czasach komunizmu chętnie uciekaliśmy do tamtych czasów, do tego, co nie było związane z ideologią i polityką. Główny okres działalności naukowej pani profesor dotyczył właśnie tego czasu. Co ciekawe, pod koniec życia zawodowego zaczęła przechodzić ku sferze biblijnej, a zatem tej, która jest, owszem, związana z głęboką wiedzą dotyczącą starożytności, ale jest czymś nieco innym. Biblia nie jest przecież pełnym źródłem historycznym. Prof. Świderkówna idąc swoją drogą wiary weszła w tę sferę, w której nie prowadziła oficjalnych badań naukowych, nie zajmowała się Biblią jako biblista czy teolog, bo nimi nie była, ale jako osoba mająca głęboki background, podłoże wiedzy starożytnej, także znajomość języków starożytnych. Znam profesorów, których ona uczyła greki na uniwersytecie. Bez tego nie można znać Biblii na poważnie.

Używała tej swojej umiejętności języka prostego a głębokiego i bardzo konkretnego. To była jej metoda, by przekazywać głębię zawartą w słowach biblijnych. Słowo w tradycji hebrajskiej jest czymś innym niż w Europie. Nie jest pojęciem, teorią. My chętnie piszemy doktryny, wymyślamy różne idee, staramy się ubrać Pana Boga w jakieś klatki intelektualne. W tradycji żydowskiej tymczasem tak nie jest. Tam słowo związane jest nie z pojęciem, teorią, a z wydarzeniami, z konkretem. Świderkówna właśnie taka była. Świetnie się do tego nadawała i dlatego mogła w tak klarowny sposób przekazać to, co jest istotnym orędziem Biblii, ale nie teoretycznym, ogólnym, ale mieszczącym się w konkretach: w postaciach, w konkretnych historiach, sytuacjach. To jest coś bliskiego tradycji żydowskiej.

Ona każdego człowieka traktowała podobnie i to w sposób prosty. Szybko przechodziła na „ty”. W nikim nie widziała jakiegoś ucznia czy kogoś słabszego, gorszego, mniej wykształconego. Taką ją właśnie poznałem. Kiedy chciała zrezygnować z prac w Komisji Konferencji Episkopatu ds. dialogu z judaizmem wciągnęła mnie. Widziałem, jak w relacjach żydowsko-chrześcijańskich istotna jest jej postawa, że drugi człowiek jest takim samym jak ona. Bywała uparta, bardzo zdecydowana, czasem trudno było ją do czegoś przekonać, ale to, co było najistotniejsze to właśnie konkret, zarówno w badaniu, jak i w relacji z człowiekiem.

Pamiętam, jak potrafiła nad jakimś szczegółem czy problemem biblijnym pochylać się głęboko i długo. Kiedy ja już byłem znudzony, czy myślałem o czymś innym, to ona jednak wciąż próbowała to dalej zgłębiać. Nie uciekała w żadną teorię, nie budowała wizji teologicznej. Bardzo była zakorzeniona w codzienności: im starsza, powiedziałbym, tym bardziej, ale to może typowe dla późnego wieku. Ona była zaprzeczeniem tego, co się mówi o Panu Bogu, że starość Mu się nie udała. Zaczęła przecież być najbardziej znana pod koniec życia zawodowego i głównie na emeryturze.

Nie sądziłem, że jest już w tak złym stanie. Przez ostatni rok miałem z nią niewielki kontakt, a gdy dowiedziałem się, że jest z nią niedobrze od tego momentu zacząłem ją codziennie odwiedzać. Rozmawiałem z nią każdego dnia, to było coś fantastycznego, bo była już jedną nogą w niebie. Widać było, że jest bardzo chora, że są poważne zmiany mózgowe, a jednocześnie potrafiła z trudem wypowiedzieć słowa bardzo konkretne i zdecydowane: „O której godzinie jutro przyjdziesz?” Odpowiedziałem: „A o której chcesz?” Na co ona, że jej wszystko jedno. Więc powiedziałem, że zobaczę, o której uda mi się przyjść. Naciskała, bym powiedział, o której konkretnie przyjdę. Mówiłem zatem i tego należało się trzymać. To niesamowicie mobilizowało. Podobnie mobilizowała swoich uczniów, nie przez to, że im coś kazała czy była wymagająca, ale przez tego typu postawę.

Ostatniego dnia jej życia poszedłem ją odwiedzić wraz żoną, która ją słabiej znała. Tymczasem profesor przez całą wizytę trzymała ją za rękę, była bardzo szczęśliwa. To jest dobre trzymać osobę umierającą za rękę, nie tylko dla tego, kto odchodzi, ale i dla nas. Żegnałem się kierując się w stronę drzwi, a tymczasem prof. Świderkówna zwróciła się do mojej żony, mimo że wyraźnie to trzymanie ręki sprawiała jej przyjemność: „Leć za nim”. Był wieczór, nad ranem profesor zmarła.

Ona była osobą wyjątkową, podobnie jak prof. Świeżawski. Nie ma nikogo, kto ich zastąpi, mimo, że mieli swoich doktorantów, uczniów. Jest wielu profesorów na uniwersytecie, który parają się papirologią, których ona wykształciła, ale nie mają tej zdolności popularyzatorskiej. Przede wszystkim, gdy chodzi o dziedzinę biblijną można zapytać, czy jest ktoś, kto mógłby kontynuować jej pracę. Sądzę, że są osoby, które umieją mówić, może nawet czasem w sposób jeszcze głębszy niż Pani Profesor, ale przebić się z tym do publiczności jest trudno. Jej Pan Bóg jakoś pomógł, w jakiś sposób jej to umożliwił. Sądzę, że ta popularyzacja byłaby dobra o tyle, o ile udałoby się dalej wydawać jej książki w takich dużych nakładach, jak to było do tej pory. Są to rzeczy nieprzemijające. Można oczywiście próbować iść dalej i głębiej, ale prof. Świderkówna była jedna jedyna.