W drodze do Babilonu

Alfons Ruczyński

publikacja 01.07.2005 10:28

Kiedy pierwszy raz jechałem z Bagdadu do Babilonu, gęsty upał wisiał w powietrzu. Obszar polskich budów, które leżały w gestii moich zainteresowań zawodowych, obejmował obecną polską strefę okupacyjną i Bagdad. Niekiedy zapuszczałem się aż do Basry.

W Karbali w latach osiemdziesiątych Polacy budowali wytwórnię syporeksu, w Ramadi hutę szkła, w Nadżafie i Feludżi cementownie, a w całym międzyrzeczu liczne przepompownie służące do nawadniania niegdyś pustynnego, a teraz urodzajnego obszaru.

Babilon, starożytne miasto-państwo, leży sto kilometrów na południe od Bagdadu. Jazda samochodem zajmuje zaledwie godzinę. Jeszcze kilkanaście lat temu można było dojechać tam pociągiem. Linię kolejową, łączącą Basrę, Bagdad, Mosul, Ankarę i Istambuł z Europą, zbudowano w latach trzydziestych. Nadal czynny jest odcinek Bagdad–Basra, ale, po zakończeniu wykopalisk dwuwagonowy pociąg motorowy mija stację Babilon. Z bujnej roślinności wynurza się na chwilę odrapany napis i kilka opuszczonych zabudowań.

W starożytności Babilon panował nad światem.
Był centrum potężnego państwa, tak potężnego, jak i okrutnego. W Biblii jawi się jako miejsce oraz symbol grzechu i rozpusty. Ale jest też źródłem obowiązujących do dziś praw i pokładów myślowych. Tutaj narodziła się idea jedynego Boga i tutaj powstał kodeks Hammurabiego, które Abraham przeszczepił na grunt żydowski. Ulice starożytnego Babilonu roiły się od kupców, rzemieślników, żołnierzy i urzędników. Ze świątyni unosiła się woń kadzideł, a drogą procesyjną ciągnęły tłumy wiernych. Tą samą drogą prowadzono powiązanych sznurami niewolników żydowskich po zdobyciu Jerozolimy i zburzeniu Świątyni. Tutaj powstał z tęsknoty za Jerozolimą żydowski Lament Babiloński, którego echo jeszcze dzisiaj słychać w miastach Europy i Ameryki.

Współczesny Babilon tworzą puste jasnobrązowe wzgórza gruzu, zaspy piasku i cegieł. Jedynie brama Isztar pyszni się swym błękitem. Kiedy wielokrotnie zwiedzałem Babilon, przychodziły mi na myśl biblijne proroctwa przepowiadające jego upadek. A gdy jeszcze zauważyłem jamy zwierząt w murach budowli, a pomiędzy ruinami napotkałem stado spłoszonych szakali, cisnęło mi się na usta proroctwo Izajasza: „Lecz dzikie zwierzęta będą tam miały swoje leże, a ich domy będą pełne sów. Mieszkać tam będą strusie i wyprawiać swoje harce kosmacze. Hieny będą wyć w jego pałacach, a szakale we wspaniałych świątyniach” (Iz 13,21–22). I spełniły się proroctwa Izajasza. Cyrus podbija Babilon. Dekretem uwalnia Żydów. Później ze swoim wojskiem wkracza Aleksander Macedoński, dokonując kolejnych zniszczeń. Po upadku imperium Aleksandra ponownie Persowie zdobywają Babilon. Od tego momentu rozpoczyna się

powolny upadek
i rozkład państwa. Nie tylko czynniki polityczne o tym zadecydowały. Również życiodajny Eufrat zaczął stopniowo zmieniać swoje koryto. Obecnie płynie już poza murami starożytnego miasta. Współcześni Irakijczycy obojętnie spoglądają na bramę Isztar. Muzeum pilnuje stary Arab, którego dom znajduje się wśród ruin pałaców, i trudno nazwać go kustoszem muzeum. Sam człowiek sprawia wrażenie, jakby już za życia wychylał się z zaświatów. Arabowie czują lęk przed miastem. Wolą budować tuż za murami. Współczesne miasteczko to typowe arabskie osiedle, niczym nieróżniące się od Hillah, Kut czy Quadisiji. Pełne orientalnego zgiełku i ostrych zapachów. Na każdym niemal kroku Europejczyk potyka się o historię. W Księdze Daniela czytamy, że „król kazał ustawić złoty posąg na równinie Dura, w prowincji babilońskiej” (Dn 3,1). Nahr Dura to nazwa rzeki wpadającej w okolicach Hillah do Eufratu. Daniel opisuje ogniste piece, do których Nabuchodonozor kazał wrzucić trzech żydowskich młodzieńców. Tego rodzaju piece w tych okolicach płoną do dzisiaj. Oglądałem taki piec służący wtedy i teraz do wypalania cegieł. Przy wewnętrznych ścianach leżały ułożone w stosy surowe cegły. Robotnik na pół nagi i bez rękawic wlewał do jednego z otworów w wewnętrznej ścianie mieszaninę oleju i sieczki. Płomień buchał w palenisku pośrodku stożkowatej konstrukcji pieca. Kiedy doleje się do opału odpowiednią ilość oleju, można uzyskać temperaturę nawet tysiąca stopni. Dymy z tych pieców i dziś snują się po błękitnym irackim niebie.

Oglądając wieczorami migawki telewizyjne z Iraku, trudno nie powracać do tamtych krajobrazów. Prawie przezroczysty lazur nieba. Natura bujna i niekiedy dzika. Wówczas nie było widać, jak teraz na ekranie, nędzy na twarzach mieszkańców. W tym biblijnym krajobrazie poruszają się pojazdy wojskowe.

Gąsienice czołgów
pozostawiają za sobą tumany tłustego kurzu, który długo jeszcze wisi w powietrzu. Powoli osiada na palmach daktylowych, tłumiąc ich intensywną zieleń. Żołnierze z bronią gotową do strzału mają zacięte twarze i oczy schowane za ciemnymi okularami. W odczuciu Irakijczyków to nie są wyzwoliciele, lecz zdobywcy – pisze do mnie Nadir*, przyjaciel z tamtych lat nadal mieszkający w Bagdadzie. Arabowie kochają wolność, ale nie wybujałą i jałową wolność Zachodu. Dla nich wolność to przede wszystkim duch wspólnoty religijnej i etnicznej. Uniwersalne pojęcie wolności w Ameryce uległo wypaczeniu. Stało się dla Arabów nic nieznaczącym wyrazem, którym Amerykanie posługują się, aby uprawomocnić amerykańskie interesy globalne.

To nie przypadek, że Amerykanie zaatakowali właśnie Irak, choć nie ma tu broni masowej zagłady ani też baz terrorystów. Natomiast jest ropa naftowa. Zdaniem Nadira, Ameryka wie dokładnie, że ich pojęcie wolności to puste słowa i pretekst do rozszerzenia własnych wpływów w tym regionie świata. Doktryna hegemonii Stanów Zjednoczonych nad światem została sformułowana przez Wolfovitza, a wdrożona przez Rumsfelda podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Teraz jest konsekwentnie i bezwzględnie umacniana. Wprawdzie Ameryka wygrała wojnę z Saddamem, ale wojna z narodem jeszcze trwa – pisze dalej Nadir.

W miejsce zburzonego reżimu Saddama Stany Zjednoczone niczego sensownego Irakijczykom nie proponują. Arabowie czują, że amerykańska ekspansja na Bliskim Wschodzie to dalsza, tym razem militarna globalizacja świata. Rynki amerykańskie stały się za ciasne i dla dalszego rozwoju Stanów Zjednoczonych potrzebne są nowe, bogate przestrzenie. I ponownie, po wielu latach, pyta mnie Nadir: „Eni (przyjacielu), dlaczego Stany Zjednoczone, zajmujące zaledwie pięć procent powierzchni kuli ziemskiej, korzystają aż z pięćdziesięciu procent jej bogactwa? I chcą jeszcze więcej”.

Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Widzę jednak, że doświadczenia starożytnego Babilonu nie zostały przez Zachód zrozumiane. I nic w obrazie dziejów się nie zmieniło. Nadal przez ten najstarszy zakątek świata przewalają się wojska. Tylko mundury i sprzęt do zabijania są inne.

______________________________

* Nadir pracował jako inspektor nadzoru na polskich budowach w Iraku. Inżynier architekt o zamiłowaniach humanistycznych. Autor kilku tomików wierszy. Przeciwnik saddamowskiego reżimu. Niegdyś członek partii BAAS.

 

(za: Gość Niedzielny Nr 2/2004)