Umywanie nóg

Maria Szamot

publikacja 31.03.2007 22:15

Umywanie nóg

Jest to fragment książki Marii Szamot "Chcę widzieć Jezusa" :. , który publikujemy dzięku uprzejmości i zgodzie Wydawnictwa WAM :.



Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty, syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło, nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: „Panie, Ty chcesz mi umyć nogi?” Jezus mu odpowiedział: „Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział”. Rzekł do Niego Piotr: „Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał". Odpowiedział mu Jezus: „Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną". (...)

Powiedział do niego Jezus: „Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy”. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: „Nie wszyscy jesteście czyści”.

A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: „Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy mnie nazywacie «Nauczycielem)> i «Panem)>, i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, sługa nie jest większy od swego pana, ani wysłannik od tego, który go posłał. Wiedząc to będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować. Nie mówię o was wszystkich. Ja wiem, których wybrałem; lecz [potrzeba], aby się wypełniło Pismo: Kto ze Mną spożywa chleb, ten podniósł na Mnie swoją piętę. Już teraz, zanim się to stanie, mówię wam, abyście, gdy się stanie, uwierzyli, że Ja Jestem. (...)

To powiedziawszy Jezus doznał głębokiego wzruszenia i tak oświadczył: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, jeden z was Mnie zdradzi”. Spoglądali uczniowie jeden na drugiego niepewni, o kim mówi. Jeden z uczniów Jego - ten, którego Jezus miłował - spoczywał na Jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do niego: „Kto to jest? O kim mówi?” (...) Jezus odparł: „To ten, dla którego umaczam kawałek [chleba] i podam mu”. Umoczywszy więc kawałek [chleba], wziął i podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty. A po spożyciu kawałka [chleba], wszedł w niego szatan. Jezus zaś rzekł do niego: „Co chcesz czynić, czyń prędzej!”. (...)

A on po spożyciu kawałka [chleba] zaraz wyszedł. A była noc (J 13, 1-30).


Było to przed Świętem Paschy – rozpoczyna swą opowieść św. Jan. Tylko on spośród czterech ewangelistów odnotował to wydarzenie. Odnotował ze szczegółami, które okazują się niebagatelne, gdy zechce się wniknąć w jego wymowę. Czyżby więc tylko on był wówczas w stanie odczytać sens wydarzeń? – wówczas lub może niewiele później, gdy szczegóły nie zatarły się jeszcze w pamięci i myśl mogła podążyć ich tropem...

Było to... – taki początek upewnia, że dalej nastąpi sprawozdanie i że to, co przy okazji tego sprawozdania zostanie powiedziane, odnosi się do relacjonowanych wydarzeń. Ważne, by o tym pamiętać, bo już najbliższe zdania Janowej perykopy nie są jasne od pierwszego rzutu oka, a traktując je jako samoistne, niezależne od reszty relacji, łatwo je przeinterpretować.
A więc było to przed Świętem Paschy. Dlaczego Jan pisze, że przed Świętem, skoro pozostali świadkowie mówią wyraźnie, że w pierwszym dniu Święta Przaśników, czyli właśnie w Święto Paschy? La-sus czy nagła zmiana zamysłu literackiego? Skąd mu się wzięło to „przed”? Może pojawiło się dlatego, że pierwotnie św. Jan zamierzał opowiedzieć o tym, jak wraz ze św. Piotrem został wysłany, by przygotować wieczerzę ( Łk 22, 8), lecz potem, doszedłszy do wniosku, że na tle powagi i miary dalszych wydarzeń jego osobisty w nich udział nie ma większego znaczenia, zrezygnował z pierwotnego zamiaru i całą uwagę poświęcił Osobie Jezusa. Może...

Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. O czym mówi tu Jan? Najpierw o tym, że Jezus był w pełni świadomy tego, że to już ostatnie godziny Jego misji. Tak, każde niemal zdanie, które wypowiedział tego wieczoru, świadczy, że wie co Go czeka i że to On jest panem tej sytuacji. Wie i współkonstruuje taki właśnie przebieg wydarzeń. Ale nie to jest w Nim w tych nabrzmiałych znaczeniem chwilach najbardziej uderzające, najbardziej zdumiewające, lecz Jego niesłychana miłość do ludzi. Ewangelie odnotowują różne Jego reakcje w zetknięciu z człowiekiem: radość wobec wyznania Piotra, miłość dla bogatego młodzieńca, a potem smutek, gniew w zetknięciu z kupczącymi w świątyni, litość dla paralityka, stanowczość względem faryzeuszy... Ale teraz, gdy nadeszła Jego godzina przejścia, jakby zapomniał o wszystkich naszych niedoskonałościach, słabościach, a nawet ogromie złej woli. Teraz została już tylko miłość do swoich. Tak to Jan określa: swoich, to znaczy tych, wśród których był naprawdę u siebie, w domu, na swoim miejscu. Nie banita z niebieskiej ojczyzny, ale Człowiek wśród ludzi, bo – choć na jedyny w swoim rodzaju sposób – jest spośród nich, z ich plemienia.

Gdy człowiek świadom jest, że jego życie dobiega kresu, wtedy wiele rzeczy, dotąd też ważnych, usuwa się z pola widzenia. Pozostaje zaś tylko to, co najważniejsze. To, co stanowi centrum, rdzeń. To, wokół czego zostało skonstruowane to kończące się teraz życie. Owo pozornie dziwne zderzenie dwóch odmiennych, niezwiązanych ze sobą informacji, że świadom był, iż nadeszła Jego godzina przejścia i że swoich umiłował opisuje właśnie owo odsłonięcie się „rdzenia” w obliczu końca. Odtąd to on, ten rdzeń, steruje logiką wydarzeń, on jest ich zasadą. Miłość do człowieka i to miłość do końca, to znaczy już niczym niepowściągana – przez żaden dodatkowy cel, zamysł – miłość niczego nieoczekująca w zamian – nawet wiary – i bezgranicznie obdarzająca, staje się sposobem bycia Jezusa w tych ostatnich godzinach swobody. Jest formą Jego obecności wśród ludzi. Jest tożsama z Jego obecnością.

Ta miłość niewiele jednak ma wspólnego z rozczuleniem, wzruszeniem, wdzięcznością, jakie odczuwa człowiek na łożu śmierci, gdy widzi wokół siebie przejęte powagą, zatroskane o niego twarze bliskich, rodziny, przyjaciół. Ich obecność ma mu dodać otuchy, bo choć ani oni, ani on nie znają drogi, która się przed nim otwiera, ma wiedzieć, że ich serca biją w rytm jego serca, że są z nim, że jego los jest im nieobojętny. I umierający to świetnie czuje.

Z Jezusem jest jednak inaczej. On wie, że od Boga wyszedł i do Boga idzie. Dla Niego Jego własny „los” jest całkowicie jasny, czytelny. Wie, Kim jest. Wie, przez co i dlaczego przejdzie. I wie, dokąd Go to zawiedzie. Dlatego Jego miłość nie karmi się oznakami miłości doznawanej od innych. Jego miłość jest całkowicie z Niego. Jest miłością nadrzędną, miłością do końca – skończoną miłością, jak niegdyś mawiano o czymś doskonałym, niczym niewarunkowanym. I jako taka jest miłością nade wszystko obdarzającą – taką, jak miłość Jego Ojca.

Jezus wie, że los stworzeń, fiasko lub tryumf całego stwórczego dzieła Boga, od Niego, Syna Królewskiego, teraz zależy, bo Bóg dał Mu wszystko w ręce. Te dwie nieogarnione miłości: miłość do Ojca, z powodu której przyszedł na świat, i miłość „do swoich”, w których bezradny głód Boga wejrzał głęboko i których pragnie Ojcu przywrócić, łączą się w Nim w jeden nurt i powodują Nim bez reszty. Sprawiają, że głęboko pragnie, by już dokonała się Jego Pascha – a kiedy byli w drodze zdążając do Jerozolimy, Jezus wyprzedzał ich tak, że się dziwili, ci zaś, którzy szli za Nim, byli strwożeni (Mk 10, 32). Tej miłości nie jest w stanie pohamować obecność zdrajcy, o którego zdradzie Jezus przecież świetnie wie. Znamienne jest to Janowe sformułowanie: diabeł nakłonił serce Judasza Iskarioty. Właśnie: nakłonił serce! Kiedy pytamy o powód tej niepojętej zdrady, z reguły szukamy odpowiedzi w porządku racjonalnym: że innego Mesjasza się spodziewał, takiego, co to wyzwoli Izraela, że bał się Rzymian i uwierzył kapłanom (lepiej jest dla was, gdy umrze jeden człowiek za lud, niż miałby zginąć cały naród; J 11, 50), że stracił nadzieję, że nie umiał zaakceptować ewangelicznego radykalizmu (ubóstwa, tułaczki...). A tymczasem Jan mówi, że chodziło o odrzucenie emocjonalne: nakłonił serce. Jeśli ono ma miejsce, to już nie istnieje siła, która mogłaby człowieka zawrócić z drogi, na którą ono go popchnęło. Nieważne, jak wielką miłość okazywał swym uczniom Jezus – Judasz już nie był w stanie jej ani przyjąć, ani zarejestrować. Po prostu oślepł, stracił wzrok.

W czasie wieczerzy... Ta świąteczna wieczerza miała swój rytuał, starodawny kanon obrzędu dziękczynienia. Obowiązywał odpowiedni strój, odpowiednie zachowanie, przepisane modlitwy. To był rodzaj liturgii sprawowanej prywatnie i z ogromnym pietyzmem, bo tego domagała się powaga treści, wokół których została skonstruowana. To był powrót do korzeni, do źródeł tożsamości zarówno dla poszczególnego Izraelity, jak i dla całego narodu. Uaktualnienie jedynej w swoim rodzaju misji. Celebracja wybraństwa. A jednocześnie zwyczajnie, po ludzku przeżywana radość, jako odpowiedź na te niesłychane treści. A więc czas odpoczynku, czas wspólnego spożywania staranniej niż zwykle przygotowanych, tradycyjnych potraw. Czas o szczególnym kolorycie. Rytm obrzędu, co do którego każdy z obecnych z góry wiedział co i kiedy nastąpi, i dlaczego właśnie teraz następuje. Klimat oczywistości, oswojenia, rezygnacji z normalnej czujności. Głęboko ugruntowane poczucie, że jest tak, jak powinno być.

Na tle takiego pejzażu staje Jezus. Przez moment stanowił jego element. Teraz podnosi się ze swego miejsca i zdejmuje wierzchnią szatę. Wyrósł przed nami jak młode drzewo – powiedział o Nim Izajasz. Nie o tej akurat chwili, ale o całej Jego misji. A skoro o całej, to jednak także o tym jej momencie. Wyrósł nieoczekiwanie, niepowstrzymanie, przemożnie. Nie po to, by przekreślić to święto, lecz by czerpiąc z niego, nadbudować nad nim nową treść. Tchnąć w nie nowe życie. Jak korzeń, który czerpiąc soki z wyschniętej ziemi, z jałowiejącej gleby Starego Prawa wyrasta w młode drzewo Nowego Przymierza. Jezus, On jeden, dzięki swej „podwójnej” miłości do Ojca i do ludzi, może i ma prawo wtargnąć w ten prastary rytuał sprawowany na cześć Boga, i odmienić go. Bo jest właśnie jak młode drzewo, w którym krążą tamte soki, a które pełne mocy góruje nad krajobrazem, przewyższa wszystko. A skoro tak, to ten Jego gest oznacza nową jakość. Nie można na ów gest patrzeć przez poprzedni, starotestamentalny scenariusz, bo się w nim nie mieści, tak jak On sam nie mieści się w schemacie więzi Boga z Jego ludem, schemacie zatwierdzonym w jego przejściu paschalnym, a dziś uobecnianym w treści tego święta.

Jezus wstaje i zdejmuje wierzchnią szatę. Jan mówi nawet, że złożył szaty. Wiemy, co zamierza uczynić. Odruchowo więc upatrujemy w tym Jego zachowaniu zwykłej przezorności: nie chciał się pochlapać. Okrył się prześcieradłem, by się osłonić. A jednak coś tu jest nie tak. Takie myślenie nie wytrzymuje próby.

Każda chyba matka zna ze swego doświadczenia te sytuacje. Gdy rodzina przeżywa jakąś wyjątkową uroczystość, gdy dom jest pełen gości, a jego gospodyni w najlepszej sukni, wtedy dzieci korzystają z przypływu swobody. I gdy taki malec wraca z podwórka, wysmarowany od stóp do głów, wtedy pozostaje tylko jedno do zrobienia: natychmiast wpakować go do wanny i wyszorować. I to się daje zrobić szybko, sprawnie i bez zdejmowania świątecznej kreacji. Więc czemu Jezus zdjął szatę? Chodziło przecież tylko o umycie stóp i to nie rozbrykanym dzieciom, które nie potrafią się powstrzymać, by tak z raz albo dwa sobie nie chlapnąć, ale dorosłym mężczyznom, którym ani w głowie takie psikusy.

Zdjął szatę, a nawet ją złożył. Kiedy składam ubranie? Gdy się jakoś z nim rozstaję, separuję się od niego. Składam zimową odzież do szafy, gdy nadchodzi lato, składam wieczorowe wdzianko, gdy szykuję się do pracy. Składam je, bo teraz nie jest mi potrzebne. Bo teraz jest jakoś „nie na temat”, nie pasuje do roli, funkcji, którą obecnie na siebie przyjmuję. Ale nigdy nie składam czegoś, co za chwilę przywdzieję. Raczej rozkładam starannie, by się niepotrzebnie nie gniotło, by było w miarę świeże, gdy za chwilę po to sięgnę. Nie składam tego odzienia: nie separuję się od niego, bo ciągle jego charakter jest adekwatny do mojej sytuacji.

Tak więc, jeśli Jezus zdejmuje wierzchnią szatę i składa ją, to sygnał, że odcina się od roli, której ona jest znakiem. Chce stanąć naprzeciw swych uczniów nie Tym i nie takim, jakim Go znali i za jakiego Go uważali. A uważali Go za Nauczyciela i Pana. Nie szkodzi, że nie wiemy, czy w swym ubiorze stosował jakieś elementy charakterystyczne dla stroju rabinackiego, przez co dla każdego postronnego oka było natychmiast widoczne, kim On jest. Szata, którą teraz odłożył na bok, była szatą, po której poznawano Go z daleka.

Prorok z Nazaretu? – mówiono – Zobacz, jest tam. To Ten w takiej to a takiej szacie. Ta szata zrosła się z Jego mianem Proroka, Nauczyciela, Mistrza, Pana... Dlatego teraz ją zdejmuje. Bo jest jeszcze kimś więcej. Kimś zupełnie innym. Tej Jego twarzy, tego Imienia uczniowie jeszcze nie znają. Próbował im trzykrotnie o niej powiedzieć, uprzedzić ich, ale nie bardzo Go rozumieli. Nawet teraz musi powiedzieć Piotrowi: tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Bo czas tej wiedzy dopiero nastaje. To jej początki.

Jezus pozostaje w spodniej sukni. Ta suknia nie ma już specjalnych dystynkcji. Może być w lepszym lub gorszym gatunku, ale dla wszystkich jest właściwie taka sama, bo jej zadaniem nie jest wskazać na osobę właściciela, wyróżnić go spośród innych. W tym banalnym odzieniu Jezus zniża się do poziomu całkowitej przeciętności, a gdy przepasuje się prześcieradłem, schodzi jeszcze niżej: do pozycji sługi, a nawet niewolnika. Umywanie nóg było ich funkcją. I w tym momencie Jezus jest po prostu kimś takim. Kimś, w czyich rękach jest dopełnienie naszego oczyszczenia. Bo nawet, gdy cali jesteśmy czyści, pozostaje jeszcze coś, co tylko Jezus może obmyć: brud, z którego istnienia nie zdajemy sobie sprawy i za który dlatego nie potrafimy żałować, zło struktur, w których funkcjonujemy i wobec którego jesteśmy bezsilni, a jednak nim poszlakowani, najdalsze konsekwencje naszych czynów i postaw... Dlatego nie możemy się obejść bez Jezusowego obmycia nóg. On bierze na siebie ten brud, którego nasz wzrok nie sięga, o którym my już nie mamy pojęcia, nie czujemy się za niego odpowiedzialni. Nie jesteśmy w stanie go dostrzec i nie jesteśmy w stanie sami się z niego obmyć. Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Bo ów brud, choćby najmniejszy, niewidoczny dla sumienia oznacza separację od Boga. A On chce pojednać nas z Bogiem. Dlatego wszystko, co temu przeszkadza, bierze na siebie.

Odłożywszy na bok swą wierzchnią szatę i pochylając się nad miednicą, Jezus staje się niewolnikiem przemożnych (Iz 49, 7). Staje się nim naprawdę, w pełnym wymiarze. On naprawdę umywa nam nogi, a nie tylko daje chwytający za serce przykład skromności. On jest Umywającym-Nogi. Nie tak, jak pani w szkole, która teraz prowadzi lekcję matematyki, a za godzinę lekcję przyrody, a tak naprawdę nie jest ani matematykiem, ani przyrodnikiem. Jezus nie przybiera ról. On jest wieloraki. Pochyla się do stóp uczniów, by wykorzystując starotestamentalne rekwizyty i gesty, dokonać nowotestamentalnego oczyszczenia. Znów jest klamrą, która łączy dwa czasy, dwa światy. I jest mostem, po którym sam przeprowadza nas nad topielą.

A jednocześnie, obok niesłychanej szerokości tego gestu, jego przepastnej wymowy, spokojne, precyzyjne rozeznanie sytuacji: jesteście czyści, ale nie wszyscy. To jest zawsze takie zdumiewające, gdy uzyskuje się choćby najelementarniejszy wgląd w rzeczywistość duchową – z jednej strony niesie ona tak, że aż wyprowadza człowieka ponad i poza świat, a z drugiej nie zaciera szczegółu, przeciwnie, wydobywa go, wyostrza. Tu nie obowiązuje prawo dystansu – im szerszy horyzont, tym mniej detali. Tu nie ma „coś za coś”, ale zawsze jest wzbogacenie, poszerzenie, zwielokrotnienie...

A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole. Na powrót stał się ich Nauczycielem. I wykorzystując podwójne osadzenie swego czynu, to, co z niego już pojąć mogli, bo tyle wtedy widzieli, nakazuje im: i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład... a dalej: będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować. Jakoś tak naprawdę jest. Można nie docierać do tej warstwy sensu, która kryje się poza faktycznością Jezusowych gestów, można nawet nie podejrzewać jej istnienia, można być na nią ślepym i głuchym, a jednak być błogosławionym. Wystarczy zapatrzenie w Niego. Wystarczy głęboka ufność i wiara w sens naśladownictwa. Naśladownictwa w sferze faktów, czynów, intencji. Naprawdę już wystarczy, by On mógł dla nas pochylić się nad miednicą...

Ale na ten wieczór Jezus zaplanował znacznie więcej. Nie chodzi już tylko o to, by przybliżyć uczniów do siebie, usunąć dystans, którego sami nie potrafią pokonać. To jest etap do celu, konieczny, ale nie końcowy. Bo Chrystus chce dać im nieskończenie więcej – chce dać im siebie. Za niewiele chwil sprawować będzie pierwszą w dziejach eucharystię. Własnymi rękami rozerwie kawałek chleba, którym On jest, poda kielich pełen Jego krwi życia. Uobecni się w nich i napoi swoim Duchem. Ale tego nie mogą dostąpić wszyscy. Bóg nie może się wlać tam, gdzie człowiek Go nie chce. Gdzie miejsce zrobił komu innemu. Dlatego ze stanowczą konsekwencją myśl Jezusa kieruje się ku temu, kto Go zdradził. Jemu także umył stopy – przynajmniej nic nie wiemy, by uczynił tu wyjątek – ale ta Jego ofiara niczego już nie zmieniła. Bo Judasz sam, z własnej woli najpierw powinien był „się wykąpać”, a tego nie potrafił, oddawszy serce komu innemu.

Ja wiem, których wybrałem. Wśród dwunastu wybrał przecież tak-że Judasza. Czy to znaczy, że wybrał zdrajcę? Że z premedytacją – sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje (J 2, 25) – wybrał do grona uczniów kogoś, o kim wiedział, że nigdy uczniem nie będzie? Na pewno nie. W Nim nie ma najmniejszego fałszu, ni cienia kunktatorstwa lub reżyserii. Jeśli więc wybrał Judasza, to dlatego, że był on równie godny wybrania, jak pozostali. Równie spragniony Boga. Równie wrażliwy na Jego głos. Cóż się więc stało, że w pewnym momencie ich drogi zaczęły się rozchodzić? Niby ciągle pętał się w pobliżu Pana, ale coraz bardziej obco się przy Nim czuł. Jeszcze żyła w nim dawna fascynacja, bo fascynacja bardzo wolno i boleśnie umiera. Jeszcze nieraz serce zabiło mu zaskakująco gwałtownie na dźwięk Jego słów, ale te porywy słabły, stawały się coraz rzadsze. Coraz łatwiej przychodziło mu się z nich otrząsnąć. Już dziś nie byłby w stanie zbudować na nich życia, dziś już nie zrobiłby z siebie włóczęgi. Ale dlaczego? Dlaczego tak bardzo się zmienił w tak niedługim czasie? Gdzie jest to ziarenko, które stało się posiewem jego tragedii?

Gdzieś, u początków swej działalności, Jezus wybiera dwunastu, a nieco później rozsyła ich, by głosili zbliżanie się królestwa. Wyposaża ich na tę misję w zastanawiający sposób. Daje im moc uzdrawiania i moc wypędzania złych duchów, ale jednocześnie mówi: niczego ze sobą nie bierzcie. Ani torby, ani sukni, ani zapasowej pary sandałów. Niczego też nie gromadźcie. Bo z tym przeciwnikiem nie ma żartów. Do wszystkiego potrafi się przyczepić. Najniewinniejsza słabostka może stać się dla niego bramą. Dlatego, by przeciw niemu móc wystąpić, trzeba odrzucić wszystko – każdy najzwyklejszy, najnormalniejszy rodzaj zabezpieczenia, każdą formę przezorności wynikłej z przywiązania do czegokolwiek. Jedynym zabezpieczeniem jest tu Chrystus. Jedyną drogą do nietykalności, jej gwarancją, jest zawierzenie Jemu: od miejsca dzisiejszego noclegu, przez pogodę, jaka będzie jutro, po siłę twego głoszenia, po skuteczność twego oporu. Zawierzenie, które wyrywając cię z normalnego trybu egzystencji, odcinając jakby od korzeni własnego istnienia, sytuując jakby ponad nim, czyni cię przedłużeniem ramienia Pańskiego.

Czy to był moment, w którym Judasz się poszkapił? Czy zahipnotyzowany bolesną wiedzą o tym, jak bezlitosne potrafi być życie, schował pod kapotę garść miedziaków ofiarowanych mu ze szczerze wdzięcznego serca? Albo może tylko zląkł się obezwładniającej niepewności jutra, której tu domagał się Nauczyciel? A może wcale nie wtedy, może dopiero później coś się do niego „przyczepiło”? A że się przyczepiło i już nie puściło, to pewna, bo Jan mówi o nim, że był złodziejem (J 12, 6). Złodziejem! – jak to miano koresponduje z Chrystusowym rozesłaniem: niczego nie bierzcie! Zapewne nie od początku nim był. Dopiero pod koniec dostrzegli, co się w nim ulęgło. Ale dostrzegli tylko zewnętrzny symptom. Dlatego spoglądali po sobie zdumieni i bezradni, pytając: Kto to jest? O kim mówi? Wszystko, co potem działo się z Judaszem, było już tylko następstwem tego jego pierwszego, niemal niedostrzegalnego i jakże poniżająco banalnego w swej wymowie uchylenia się od zawierzenia Jezusowi. On, Judasz, tylko uchylił drzwi, reszty dokonał nowy gospodarz.

Dokonał, bo słów Pisma nie da się zawiesić. One niezawodnie się wypełnią. Lecz nie musiały się wypełnić rękami Judasza. To nie musiał być on. Nie Bóg przeznaczył mu rolę zdrajcy. Nie Bóg!
I jeszcze jedno pytanie, które tu nie daje spokoju: dlaczego Jezus odsłonił winę Judasza? Dlaczego ją upublicznił? Nigdy dotychczas tego nie robił. Stawał naprzeciw wielu grzeszników i jeśli tylko mógł, odpuszczał im grzechy, ale nigdy nie mówił, jakie były. A teraz otwarcie powiada: on Mnie zdradzi. Wyjawienie tej zdrady nie miało żadnego wpływu na dalszy przebieg wypadków, a więc nie kierował się tym, że „Pisma muszą się wypełnić”. O co więc tu chodzi? Czego w istocie rzeczy jesteśmy świadkami?

Myślę, że tak naprawdę Jezus cały czas czekał. Pozwalał, by niepostrzeżenie mijały chwile tego bezcennego wieczoru, bo czekał. Czekał na Judasza, a szczytem tego oczekiwania było umycie mu nóg. Tak, jak wtedy, gdy postawiono przed Nim niewiastę przyłapaną na cudzołóstwie, spokojnie czekał, aż odezwie się głos sumienia u tych, którzy już j ą skazali, tak i tego wieczoru czekał na Judasza. Czekał, ile tylko mógł, a nie doczekawszy się doznał głębokiego wzruszenia. Wiem, że to brzmi okrutnie ckliwie, ale jak inaczej zrozumieć to głębokie wzruszenie Jezusa? On, niepodzielny Pan tych wydarzeń, Ten, który ich bieg określa i sens im nadaje, On nie użalałby się, nie roztkliwiał nad sobą. Tym bardziej, że widział, jak bardzo strwożeni, zagubieni są tego wieczoru Jego uczniowie. Nie, nie nad sobą zapłakał, ale nad Judaszem. Bo jemu także chciał dać siebie. A musiał go wygnać. Musiał, bo była to godzina sądu nad światem. Godzina odsłonięcia. Godzina podziału. Przy Nim zostać mogli tylko ci, którzy Go wybrali. Kulawo, niekonsekwentnie, bojaźliwie, ale wybrali.

Co masz czynić, czyń prędzej – mówi Jezus. Już bez wzruszenia. Rzeczowo. Zdecydowałeś, Judaszu, że to będziesz ty, więc odejdź. Bo sąd odbywa się według radykalnej prawdy serc. Chwila sądu jest chwilą wszystko zalewającego, olśniewającego światła. Nie pomsty, lecz światła. Ono ogarnia także Judasza. W nim widzi jasno, czego chce. W nim rozumie siebie. I odchodzi samotny w noc.

A Jezus bierze chleb, a potem kielich, i dzieli między tych, którzy z Nim pozostali.

[W ewangelii św. Łukasza, odwrotnie niż u Marka i Mateusza, ustanowienie eucharystii zostało opisane przed wyjściem zdrajcy. Jednakże cały Łukaszowy opis ma charakter zdecydowanie achronologiczny. Robi wrażenie luźnych, oderwanych obrazów, dlatego przyjmuję kolejność wydarzeń, jaką podają pozostali synoptycy.]