Słowo daję

publikacja 26.11.2010 11:28

Adwent 2010 O Bogu, który czyta nam Biblię, i ziewaniu nad słowem Bożym z ks. Krzysztofem Wonsem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Ks. Krzysztof Wons Roman Koszowski/Agencja GN Ks. Krzysztof Wons
Salwatorianin, dyrektor Centrum Formacji Duchowej, rekolekcjonista, teolog duchowości, autor wielu książek z dziedziny biblistyki; mieszka w Krakowie.

Marcin Jakimowicz: W Jerozolimie czy w Lelowie widziałem tłum zagorzale dyskutujących chasydów. Nie gadali ani o futbolu, ani o wyborach, ale o słowie Bożym. Nie tęskni Ksiądz za takimi klimatami w polskich seminariach?
Ks. Krzysztof Wons: – Klerycy spierający się godzinami o wers Jeremiasza czy Izajasza? Marzenie… To, o czym pan mówi, dotyczy pasji. A pasja rodzi się z miłości. Tak było od początków dziejów Kościoła. Orygenes mówi, że nie da się inaczej czytać i zbliżać do Biblii jak przez miłość. To ona jest najważniejszym kluczem.

Trudna to miłość. Zakochany człowiek otwiera Biblię i natrafia na inżynieryjny opis budowy świątyni albo geograficzny podział ziem według plemion Izraela. Łatwo się zniechęcić...
– Ale to jest tak, jak w rodzinie między małżonkami! Są dni piękne i dni niesłychanie trudne. Są spotkania, które rodzą od razu zachwyt, pasję, tak że nie chce się oderwać od Pisma oczu, i dni kiedy niczego nie rozumiemy. W czytaniu Pisma bardzo ważna jest regularność, systematyczność. Ona uczy wierności nawet w takie dni, gdy niczego nam się nie chce…

Często powtarza Ksiądz, że czytanie Biblii nie może być oderwane od życia…
– To zadanie dla nas, którzy mamy przybliżać Pismo. Musimy pokazywać, że w Piśmie Świętym jest zawarte całe nasze życie. O tym mówi najnowsza adhortacja „Verbum Domini”. Gdy otworzymy Księgę Psalmów, zdumieni zauważymy, że na jej stronach Pan Bóg zapisał wszystkie nasze emocje, stany, uczucia.

Możemy psalmami krzyczeć, wielbić, płakać, skakać z radości?
– Możemy wszystko. Trzeba tylko ludzi nauczyć czytać Biblię jako słowo żywe. Jasne, możemy mieć trudności, gdy natrafimy na podział ziemi Izraela czy strony ociekające krwią, ale myślę, że warto zaczynać od Ewangelii. W niej jest wszystko – całe Pismo. Tam jest Jezus, a On jest kluczem do wszystkich Pism. Ojcowie Kościoła mówią wprost, że najpierw jest spotkanie z Jezusem, a dopiero potem czytanie Pism.
Czyli ktoś, kto nie ma z Nim osobowej relacji, nie zrozumie Biblii?
– Nie. Ojcowie mówią, że warunkiem poznania Jezusa jest miłość do Niego. Moglibyśmy teraz przez parę godzin gadać sobie o pogodzie i nie wypowiedzieć ani jednego mądrego zdania, które nas na siebie otworzy. Inne świetne porównanie którego używają Ojcowie: z Pismem jest tak jak z relacją miedzy ludźmi – jeśli jestem ufny, to druga strona się otwiera.

Chce Ksiądz powiedzieć, że Biblia to żywa księga, która bada moje intencje i jeśli jestem ufny, zdradzi mi swe tajemnice?
– Tak. Na tym polega kruchość Pism, delikatność Wcielenia. Pokorny Bóg, który potrafił ukryć się w literze, jeśli spotka się naszą miłością, otworzy się przed nami. On otwiera się wówczas, gdy spotyka miłość.

Co Ksiądz, prowadzący na co dzień najprężniejszą w kraju szkołę biblijną, sądzi o otwieraniu Biblii na chybił trafił? To bardzo popularna metoda szukania odpowiedzi…
– Gdziekolwiek otworzę na chybił trafił, zawsze spotkam słowo dla mnie. Bóg nigdy nie mówi ponad głowami, zawsze trafia w sedno. Problem nie jest w Bogu, ale we mnie. Nie boję się tej praktyki pod pewnymi bardzo istotnymi warunkami. Muszę otwierać Biblię w wewnętrznej wolności, wolny od moich lęków, nastawień, oczekiwań, uczuć. Jeśli jestem od nich zależny, to nie czytam już słowa Boga. Czytam jedynie moje lęki, oczekiwania.

 

Chcę, by Pan Bóg tylko potwierdził to, co chciałbym usłyszeć? Czekam, by poklepał mnie po plecach z uśmiechem: Stary, nie jest tak źle. Albo wreszcie mi „dowalił”, bo na to zasłużyłem?
– Tak. Pierwsze najważniejsze pytanie: czy otwierając Biblię, jestem otwarty na słowo? U proroka Zachariasza czytamy: „nawróćcie się do Mnie, a ja nawrócę się do was”. Ojcowie Kościoła mówią: „Dopiero, gdy ja się nawracam, Pisma nawracają się do mnie”. Nie można otwierania Biblii traktować mechanicznie. Ona nie może pozostać na sznurku moich oczekiwań czy lęków. Znam osobę bardzo pięknie współpracującą ze słowem, która w pewnym momencie życia zapadła na depresję. I jej lęki tak zdominowały całą relację z Biblią, że nie była w stanie jej otworzyć. Lęk interpretował jej wszystko, otwarcie Biblii kojarzyło się z koszmarem.

Znajomy przeżywający zawirowania życiowe otworzył Biblię na słowach „Ruiny Niniwy nie będą odbudowane”. Nic, tylko się pociąć – pomyślał w pierwszej chwili.
– To podobny przykład. Dlatego potrzebna jest wewnętrzna wolność. Podstawowy warunek przed otwarciem Biblii? Uwierzyć, że jest tam zawsze słowo życia. Bóg jest miłośnikiem życia i jeśli skierował do mnie słowo, to po to, bym żył w całej pełni. Być może Bóg potrzebuje czasem obrócić w ruinę to wszystko, co nie daje mi życia. Jego słowo jest niczym miecz, jak mówi List do Hebrajczyków. Jeśli On – wszechmocny, nieogarniony – tak się upokorzył, że wcielił się w literę, to znaczy, że ja tę literę muszę najpierw poznać. To Kościół, który zrodził się z Pism, czyta nam Pisma. Dlatego muszę na początku „poznać ziemię”, rozpoznać teren, powoli dotrzeć do tego, co Duch mówi w Pismach. Wierzymy przecież, że są one natchnione.

To znaczy?
– To znaczy, że kiedy otwieram Biblię, to nie ja czytam Pismo. To Bóg czyta mi Pisma! Stąd lectio divina – Boże czytanie. By mieć tę pewność, trzeba czytać w Kościele.

Kiedy Ksiądz zakochał się w słowie?
– Myślę, że były to trzy ważne momenty. Pierwszy: formacja Ruchu Światło–Życie. Po raz pierwszy zetknąłem się z nową formą czytania Pisma. Zachwyciłem się słowem, Namiotem Spotkania, czytaniem we wspólnocie. Dla mnie to była rewelacja. Osobiste dotykanie tajemnicy słowa. W kapłaństwie zakochiwałem się w Biblii z dnia na dzień. Zafascynowałem się bardzo słowem, słuchając wykładów Bruna Costacurty. Mówił z pasją, z ogniem, nie spotkałem dotąd nikogo, kto czytałby w taki sposób Pismo. A trzecie dotknięcie: w czasie osobistego kryzysu. Wtedy zaczęło się smakowanie słowa. Ja niemal fizycznie poczułem – i nie jest to metafora – że ono naprawdę daje życie.

Dopiero człowiek w kryzysie sięgnie po słowo? Jak po ostatnią deskę ratunku?
– Dopiero w takich chwilach objawia się prawda o słowie życia. Komuś, kto osobiście to przeżył, nie trzeba już wiele tłumaczyć. Będzie chłonął Biblię, tęsknił za nią. Bo już wie, że od słowa zależy całe jego życie, że to nie dwa odrębne światy, ale rzeczywistości, które się przenikają. Nigdy lepiej nie odczytam świata niż wtedy, gdy żyję słowem. Czytanie Biblii dobrze robi na wzrok (śmiech). Ono przemywa oczy, tak że widzę głębiej, wyraźniej. Zaczynam widzieć oczyma Boga, pragnąć Jego pragnieniami, myśleć Jego myślami.
 

Mała, krucha, słaba wspólnotka to dla pogańskiego świata śmiech na sali. W Biblii to ukochana „reszta Izraela”…
– W płaskim świecie, gdzie inni widzą tylko śmierć, nieszczęście i koniec świata ja – dzięki słowu – widzę już zmartwychwstanie, początek nowego życia.

Profesor Anna Świderkówna powiedziała mi, że dzięki Biblii wszystkie pozornie przeklęte historie jej życia stawały się błogosławionymi perłami.
– Ale o tym mówi cała Biblia! Od pierwszego wersetu do ostatniego. Mówi, że Bóg z najbardziej przeklętej ludzkiej historii, która zaczyna się już w trzecim rozdziale Księgi Rodzaju, potrafi wyprowadzić historię zbawienia. Głęboko wierzę, że nie ma takiego punktu w ludzkiej historii, z której Bóg nie wyprowadziłby życia i błogosławieństwa. Wystarczy spojrzeć na krzyż.

Rozmawialiśmy o żydach, którzy słowo mają niemal wyssane z mlekiem matki, uczą się go od piątego roku życia. A my poznajemy je zazwyczaj jako nastolatki na oazach. Nie za późno?
– Uśmiecham się, bo przed chwilką wyjechał od nas włoski kameduła o. Vincenzo Gargano. Mając kilka lat, zachwycił się słowem. Czytał Biblię w wersji dla włoskich dzieci, zakochał się w niej. Pochodzi z prostej rodziny, która naprawdę żyła wiarą. Jako piętnastolatek rozpoczął nowicjat u kamedułów. I odtąd nie zdarzyło się, by nie przeczytał dziennie jednej stronicy Biblii po grecku. Codziennie stronica. Zakochał się w słowie do tego stopnia, że nawet jeśli nie przeczytał tej strony w ciągu dnia, budził się w nocy i czytał. To dopiero miłość!

„W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta – słyszymy i ziewając, dopowiadamy – aby przeprowadzić spis ludności w całym państwie”. Znamy na pamięć i nie potrafimy już się zachwycić.
– To sytuacja, którą nazywam syndromem uczonego w Piśmie. To taki przeklęty refren, który podpowiada nam: już to znam i niczego się nie spodziewam. I – w efekcie – przestaję słuchać. Dlatego ważne jest to, bym czytał Pisma tak, jakbym miał je pierwszy raz przed oczami. Muszę prosić Ducha, by otworzył Biblię przede mną. Dopiero wówczas zacznie się wielka przygoda.

Nie zawstydzają Księdza słowa: „Zakryłem te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłem je prostaczkom”, czy nawet jak chcą niektórzy „niemowlętom”?
– Jasne, że zawstydzają. Ale też pokazują pewną prawidłowość. Po latach obcowania ze słowem widzę wyraźnie, że ono odsłania mi swe tajemnice, gdy przychodzę do niego przejrzysty, jasny, prosty jak dziecko. Wtedy wreszcie mogę przy Biblii odpocząć. Czuję się przy niej bezpieczny, przytulony, przyjęty. Grzegorz Wielki mówił wprost: „Pisma rosną wraz z czytającym”. Czyli z niemowlakiem są jak niemowlak, dorastają z dorastającymi. Zawsze są na naszą miarę i naprawdę nie musimy przed nimi stawać na palcach.