Wszystko ma swój czas

Szukaj sensu z Koheletem. Andrzej Macura

publikacja 06.02.2011 22:53

Ludzkość powinna uczyć się na doświadczeniu swoich poprzedników. A tu guzik z pętelką. W każdym pokoleniu jest nowe, ale i wraca stare. Prócz mądrości, głupota że aż dech zapiera. Kręcimy się w kółko?

Czas sadzenia Marek Piekara /Foto Gość Czas sadzenia
Dziś tego buka ktoś posadził. A co będzie za parę lat?

Mówili o niej Mysza. Miała ze 20 lat. Choć pewna siebie - miła i sympatyczna. Na lekko zadartym nosie nosiła małe, druciane okulary. W długie zimowe wieczory była kimś w rodzaju schroniskowej gwiazdy. Mimo tłoku trudno było jej nie zauważyć, bo wszędzie jej było pełno. W jadalni, turystycznej kuchni i na „tratwie”, gdzie schodzili się miłośnicy dźwięku gitary. Chętnie opowiadała o sobie i swoich zapatrywaniach na życie. Niektóre z jej zwierzeń były cokolwiek szokujące. Najbardziej uderzyło mnie jedno z nich. Nawiązując do obecności grupy kleryków w schronisku, z lekką wyższością wyznała, że kiedyś też jeździła na oazy, ale teraz wydoroślała i już się w to nie bawi. Z  jej opowieści wynikało, że bawiła się teraz w coś zupełnie innego. Jak to się stało, że w ciągu kilku lat tak bardzo zmieniła swoje spojrzenie na świat?

Nie dane mi było się tego dowiedzieć. Zniknęła bez pożegnania po tym, jak ktoś z obsługi schroniska głośno zwrócił jej uwagę, że waletując tyle dni mogłaby choć za jeden nocleg zapłacić. Pozostało mi pójść drogą Koheleta i uznać, że zmienność postaw, ideałów, zapatrywań to immanentna część ludzkiej wędrówki przez życie.

Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:

Na oddanie się mądrości, głupocie, wielkim ideałom i nihilizmowi, wierze w przyszłość i zwątpieniu. Każdy człowiek i każda społeczność przeżywa swoje chwile bohaterskiej chwały i szaleństwa zła; szlachetnej wielkości i podłej małości. Każdy człowiek i każde społeczeństwo przeżywa falę nowych zainteresowań, nowych mód i tendencji. A za jakiś czas, wszystko się odwraca. I wraca stare, by po czasie znów ludzie powrócili do tego, co zdążyli porzucić. To (prawie) nieuniknione. Jak pisze Kohelet:

Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.

Gdybyśmy zawsze byli tacy sami, życie byłoby chyba ciut nudne i beznadziejne. To nic, że człowiek dobry i prawy zawsze już byłby takim. Gorzej, że zawsze takim samym byłby człowiek zły. W tej otwartości na zmiany, w godzeniu się na nowość i w wielokrotnych powrotach do nie jeden już raz porzuconych spraw tkwi chyba piękno człowieka i jego wielkość.  Pozostaje tylko mieć nadzieję, że śmierć każdego z nas zastanie w dobrym momencie. W momencie, gdy człowiek zwraca się ku Bogu.

Ale te ciągłe zmiany – idei, pragnień, celów rodzą kolejne pytania. O sens wysiłków. Po co się angażować i trudzić, skoro za chwilę ja sam, szef w pracy albo ktoś jeszcze wyżej dojdzie do wniosku, że teraz trzeba po nowemu, inaczej? Że trzeba wyrwać, co z takim trudem zasadziliśmy albo zbudować na nowo coś, co w przypływie głupoty pochopnie zburzyliśmy?

Posłany kiedyś do pomocy w bibliotece, otrzymałem dziwne zadanie: miałem uporządkować stosy notatek agencyjnych z jakiejś niemieckojęzycznej agencji. Uznałem to za wielkie wyzwanie. Wziąłem się ostro do pracy. Po kilku dobrych godzinach układania kartek, przerywanych lekturą co ciekawszych doniesień, usłyszałem, że dość, że teraz jestem potrzebny gdzie indziej. Próbowałem oponować. Wszak zostawienie pracy na tym etapie i złożenie wszystkiego byle jak równało się konieczności rozpoczęcia wszystkiego  za jakiś czas na nowo. Nie znalazłem zrozumienia. Który to raz w życiu okazało się, że odwaliłem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty?

Cóż przyjdzie pracującemu
z trudu, jaki sobie zadaje?

Przecież nawet wiedza o świecie – o jego genezie, o ewolucji na poziomie gwiazd i planet, ale i istot żywych – tak ułomna, nie daje pełnej możliwości zrozumienia tego, co jest, ani przewidywania, co stanie się w przyszłości. Daje złudne poczucie, że wiedząc, możemy uniknąć takich czy innych niebezpieczeństw. Ale przecież prawda jest inna. Nie rozumiemy prawie nic.

Przyjrzałem się pracy, jaką Bóg obarczył ludzi,
by się nią trudzili.
Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie,
dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata,
tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł,
jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca.

Sto lat temu wielu naukowcom wydawało się, że już za chwilę zgłębią wszystkie tajemnice wszechświata. Z dozą wyższości i pogardy patrzyli na ciemnych wyznawców religii, przekonani, że wiedza wkrótce pozwoli im być jak Bóg. Dziś podobnie złudzenia żywią kolejne pokolenia naukowców. Tymczasem jedno rozwiązanie rodzi co najmniej kilka następnych pytań. Gdzie więc w końcu jest kres poznania? Jeśli nie jesteśmy w stanie dotrzeć do końca, po co odkrywać ciągle nowe? Może lepiej, zamiast się bić o nowe, korzystać z tego, co już jest? Powiada dalej Kohelet:

Poznałem, że dla niego nic lepszego,
niż cieszyć się i o to dbać,
by szczęścia zaznać w swym życiu.
Bo też, że człowiek je i pije,
i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie -
to wszystko dar Boży.
Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg,
na wieki będzie trwało:
do tego nic dodać nie można
ani od tego coś odjąć.
A Bóg tak działa, by się Go [ludzie] bali.

A nam się wydaje, że jesteśmy panami świata; że możemy mieć jakiś znaczący wpływ na klimat i istnienie ziemskich gatunków. Byle wybuch wulkanu, byle powódź, i cała nasza zarozumiałość wobec przyrody bierze w łeb. Nic nie wiemy. Przynajmniej nie na tyle, by móc tę wiedzę faktycznie zastosować w praktyce na skalę większą, niż obejrzenie czubka własnego nosa.

Lekcja chemii. Jedna z pierwszych w liceum końca lat siedemdziesiątych ubiegłego  wieku . „Demokryt miał rację. Świat składa się z atomów”. Drapiąc się po głowie, ciężko się zastanawiam, dlaczego miał rację, skoro dziś każdy uczeń wie, że te atomy też się składają. Z mniejszych cząstek. Pewnie miał rację, bo przy okazji był też ateistą. A to w końcu lat siedemdziesiątych było poważnym atutem. Dziś spece  twierdzą, że podstawową cegiełką materii jest… No właśnie? Co dziś twierdzą? Kwarki i leptony? Najśmieszniejsze przychodzi jednak za jakiś czas na lekcji fizyki. Gapiąc się w Einsteinowskie E=mc2 chce mi się krzyknąć: nie Demokryt miał rację, a Heraklit! Wszystko jest ogniem!

Nie dziwne, że po tysiącach lat spór greckich filozofów o arche ciągle byłby aktualny, gdyby ludziom w ogóle chciało się nad czymś takim zastanawiać?

To, co jest, już było,
a to, co ma być kiedyś, już jest;
Bóg przywraca to, co przeminęło.

I ciągle kotłujemy się wokół tych samych spraw. Niby mądrzejsi, a przecież ciągle dalecy od odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego coś jest, skoro równie dobrze mogłoby nie istnieć? Dlaczego coś jest, skoro równie dobrze mogłoby „być wielkie nic?

I ciągle jesteśmy tak samo głupi i podli

I dalej widziałem pod słońcem:
w miejscu sądu - niegodziwość,
w miejscu sprawiedliwości - nieprawość.

Ale to wszystko do czasu.

Powiedziałem sobie:
Zarówno sprawiedliwego jak i bezbożnego
będzie sądził Bóg:
na każdą bowiem sprawę i na każdy czyn
jest czas wyznaczony.

Tak. Jest czas na nasze nadymanie się i czas na pokorę. Czas na grzechy i czas na pokutę. Jeśli jednak ktoś myśli, że za podłość nie ma kary, to się myli. I na sąd czas jest już wyznaczony.