Trzy uprzykrzenia życia

Szukaj sensu z Koheletem. Andrzej Macura

publikacja 16.02.2011 04:00

Wiele spraw uprzykrza człowiekowi życie. Bardziej lub mniej. A są i takie, które zdają się zupełnie odbierać mu sens. W czwartym rozdziale swojej księgi Kohelet zatrzymuje się na trzech z nich: pozbawiające radości życia uciemiężenie, zazdrość i oglądanie, jak wysiłek idzie na marne.

Dom. Lata świetności ma już za sobą Roman Koszowski /Foto Gość Dom. Lata świetności ma już za sobą
Na tym świecie każde zwycięstwo, każdy sukces, muszą się ostatecznie skończyć klęską...

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ojciec mówił, że ten niemiecki lekarz uratował mu życie. On tylko spowodował, że skierowano go do innej pracy: z kamieniołomu został przeniesiony do budowania torów. Co za różnica? Dopiero wiele lat po śmierci ojca udało mi się ustalić polską nazwę miejscowości, do której trafił podczas wojny na owe przymusowe roboty. A potem zobaczyłem podziemne sztolnie Gór Sowich. Nie, ojciec nie tam pracował. Ale blisko. Na tyle blisko, że w każdej chwili mógł być przeniesiony i na te budowy. Zresztą pewnie i tam, gdzie pracował, układy były podobne. Historie, które po latach zapomnienia odkrywali badacze tamtych obiektów budzą grozę. Nie mniejszą niż opowieści o hitlerowskich obozach koncentracyjnych czy sowieckich gułagach. Ciężka praca, głód, kary. Choroby dziesiątkujące niewolników, ale i wypadki, w których solidarnie ginęli robotnicy i pilnujący ich strażnicy. Choć przed wojną mieli swoje rodziny, przyjaciół, dach nad głową i jako takie jedzenie, tam pozbawiono ich wszystkiego. Jak to przeżywali? Co było dla nich najgorsze? Nie wiem. Ale pewnie jedną z bardziej doskwierających im rzeczy była bezradność. Krzywdzono ich, traktowano gorzej niż bydło, a oni nie mieli znikąd pomocy. I nikomu nie mogli się poskarżyć…

A dalej widziałem wszystkie uciski,
jakie pod słońcem się zdarzają.
I oto: łzy uciśnionych,
a nie ma, kto by ich pocieszył:
ręka ciemięzców twarda,
a nie ma pocieszyciela.
Więc za szczęśliwych uznałem umarłych, którzy dawno już zeszli,
od żyjących, których życie jeszcze trwa;
za szczęśliwego zaś od jednych i drugich uznałem tego,
co jeszcze wcale nie istnieje
ani nie widział spraw niegodziwych,
jakie się dzieją pod słońcem.

Po co w ogóle Bóg stworzył człowieka, jeśli coś takiego mu się przydarza? Jaki jest sens istnienia kogoś, kogo życiowe plany przekreśliła zbrodnicza ręka bezlitosnego ciemiężcy? Po przymusowych robotnikach pracujących przy sztolniach Gór Sowich często nie pozostały nawet groby, tylko kości w zawalonych, niedostępnych podziemnych korytarzach. Jeśli takie rzeczy się dzieją, jaki sens mają wieki rozwoju cywilizacji?  Marność? Pogoń za wiatrem? Jeśli nie ma życia wiecznego, te słowa nie oddają pustki, jaka stoi za takim końcem życia…

***

Czytając gazety można się nieźle zirytować. Rzadko jednak tak bardzo irytowała mnie czyjaś wypowiedź na tematy gospodarcze. Publicysta ogólnopolskiego dziennika wyżywa się na pomysłach Leszka Balcerowicza i popiera rządowe pomysły ograniczenia roli OFE. Żadnych konkretnych zarzutów. Czysta ideologia. Że państwo lepiej niż prywatne instytucje zabezpiecza byt obywateli, więc trzeba budować silne państwo. Racja. Mam taką skrzynkę w domu, w której trzymam dowody na poparcie tej tezy: banknoty, będące w obiegu na Śląsku od czasów pierwszej wojny światowej. Niemieckie marki, marki polskie, złotówki z różnych okresów ostatnich dziewięćdziesięciu lat. Dziadek zawsze wierzył państwu. Więc oszczędzał. Nawet podczas wojny. Czasem oszczędności zjadała inflacja. Wiadomo, ludzie są głodni, więc dbające o ludzi państwo zwiększało produkcję… papierowych pieniędzy. Ale czasem wystarczała jedna noc, by oszczędności zyskiwały wartość jedyną i niepowtarzalną: kolekcjonerską.  Publicysta posunął się dalej. Twierdzi, że z powodu wspierania prywaciarzy z OFE państwo wygenerowało sobie dziurę w budżecie, na której wszyscy tracimy. Drapię się po głowie, bo zawsze myślałem, że pieniądze na ubezpieczenie społeczne są pieniędzmi moimi, nie państwa. I że, jak wskazują liczby, dziurę w budżecie generują hojnie rozdawane przez to państwo przywileje. Oczywiście wybranym. Na dodatek złości mnie, gdy rzekomo w imię solidarności wszystkich zabiera się pieniądze niektórym. No ale podobno państwo (czytaj: urzędnik) dba najlepiej. Pytanie tylko o kogo…

Jestem za wyzyskiem zdolnych i bogatych. Tyle że powiększanie kwot, które im się na dzień dobry zabiera, to działanie nieco toporne. Gdyby urzędnicze myślenie było bardziej finezyjne, wtedy zostawiano by im trochę więcej. I bezczelnie – całkiem darmo - wykorzystano by ich umiejętności. Przecież oni lepiej od urzędników wiedzą, jak pomnożyć pieniądze. Gdy zarobią więcej, dadzą też zarobić innym. A i fiskus zyska zabierając ten sam procent od wyższej sumy. Niestety, sporo ludzi, nie umie pogodzić się z tym, że inni są zdolniejsi, mają lepsze układy albo więcej szczęścia. Nawet nie próbują przebić się na wyżyny, ale koncentrują się na tym, jak zabrać innym. Kohelet pisze

Zobaczyłem też, że wszelki trud
i wszelkie powodzenie w pracy
rodzi u bliźniego zazdrość.
I to jest marność i pogoń za wiatrem.
Głupiec zakłada swe ręce
i zjada swe własne ciało.
Lepsza jest jedna garść pokoju
niż dwie garści bogactw i pogoń za wiatrem.

Można z założonymi rękami przejadać to, co się dostało i narzekać, że ma się mniej od innych. Jest szansa, że bogaci i tak zapłacą. Dla świętego spokoju. Bo zazwyczaj wiedzą, że „jedna garść pokoju jest lepsza niż dwie garści bogactw”. Ale do czego taki, podyktowany zazdrością, egalitaryzm prowadzi, jasno już pokazały czasy, gdy każdemu chciano dać według potrzeb…

***

Zbuduj sobie dom – radzą koledzy. Nie masz pieniędzy? Weźmiesz kredyt. Wyjdzie cię taniej niż nowe mieszkanie. A ja, choć słyszałem, że prawdziwy mężczyzna, prócz spłodzenia syna i posadzenia drzewa, powinien zbudować dom, zastanawiam się, po co? Nie wiem, ile zostało mi do końca życia. Wiem, że jakby co, emerytura już bliżej niż dalej.  Mogę się wysilać, zadłużać i mając w perspektywie ileś tam lat spłaty kredytu domek postawić. Tylko dla kogo? Nie mam dzieci, którym mógłbym zostawić to, co zbuduję. Więc jaki sens będzie miał mój wysiłek?

I inną jeszcze widziałem marność pod słońcem:
oto jest ktoś sam jeden, a nie ma drugiego,
i syna nawet ni brata nie ma żadnego -
a nie ma końca wszelkiej jego pracy,
i oko jego nie syci się bogactwem:
«Dla kogóż to się trudzę
i duszy swej odmawiam rozkoszy?»
To również jest marność i przykre zajęcie.

Szczęśliwi, którym posiadanie dzieci nie pozwala na dostatnie życie. Umierając zostawią jakiś swój ślad na ziemi w swoich dzieciach. Co pozostaje bezdzietnym?

Jeśli nie ma życia wiecznego, wszystko jest beznadziejnie głupie. Wszystko co się udało, każde zwycięstwo, każdy sukces musi się ostatecznie skończyć klęską.