20.04.2010

Przyjmuję do serca Boga, ale żyję nadal po swojemu. To taka dwoistość mojej wiary.

„Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.” J 6,35

 

Karmiąc się Chlebem Życia jednocześnie staję się uczestnikiem wydarzeń Wieczernika i Golgoty. Bo Jezus ustanawiając Sakrament Eucharystii włączył w nią ofiarę krzyża i zwycięstwo zmartwychwstania. On swoim Ciałem nasyca głód miłości, daje siłę do życia, a co najważniejsze – jednoczy mnie ze Sobą. Dlaczego jednak, mimo iż przyjmuję Go do swego serca, tak niewiele się zmieniam? Ile we mnie prawdziwej wiary? Czy wystarczyłoby jej, gdyby przyszło mi cierpieć za Jezusa?

 

Łatwo przyznawać się do Niego, wyznawać Go i głosić, gdy nikt mi w tym nie przeszkadza. A jeśli przyjdzie prześladowanie za wiarę, czy będę umiała stanąć po Jego stronie? Kiedy nawet małego cierpienia, małego wyśmiania się boję. Niby rozumiem męczenników, którzy za cenę wierności Bogu zgadzali się ponieść śmierć. Oddawali swoje życie z miłości do Boga, bo On był w ich życiu najważniejszy. Ja jednak ciągle zawodzę i upadam w najdrobniejszych sprawach. Przyjmuję do serca Boga, ale żyję nadal po swojemu. To taka dwoistość mojej wiary. Z jednej strony chcę żyć z Bogiem, a z drugiej tak trudno mi żyć tym, czego ode mnie wymaga na co dzień. Dlatego ciągle jestem od Niego daleko.