Nie pękam na robocie

Aleksandra Pietryga

publikacja 21.07.2015 06:00

Kiedyś jego widok wzbudzał strach na mieście. Wystarczyło powiedzieć: „Znam Maxa z Giszowca” i najwięksi gangsterzy tracili pewność siebie.

  Adam „Max” Baron z książkami, które zmieniły jego życie Roman Koszowski /Foto Gość Adam „Max” Baron z książkami, które zmieniły jego życie

Drzwi otwiera potężnie zbudowany mężczyzna na wózku inwalidzkim. – Mów mi Max, to mnie wyszczupla – żartuje przy powitaniu. Człowiek legenda. Rzeczowy, nawet lekko surowy w obyciu, o Bogu mówi z czułością: „Tata”. Historia jego życia jest dowodem, że Bóg wyciąga swoje dzieci z największego bagna i troszczy się dosłownie o wszystko.

– Chłopcem byłem grzecznym, bardzo pobożnym. W kościele spędzałem chyba więcej czasu niż we własnym domu. W 6. roku życia uparłem się, że chcę przyjąć Komunię św. Potem natychmiast zostałem ministrantem, lektorem, kantorem, animatorem… Kiedy miałem 12 lat, po raz pierwszy oddałem swoje życie Jezusowi. Mimo że byłem taki młody, zrobiłem to całkiem świadomie, a Jezus wziął moje słowa poważnie. Od przyjaciela baptysty otrzymałem wtedy w prezencie pierwszą Biblię. Później miałem jeszcze wiele innych egzemplarzy Pisma Świętego, ale ten okazał się w moim życiu szczególny… Wciągnęła mnie oaza. I tu znowu zaangażowałem się na 100 proc. Byłem animatorem muzycznym, prowadziłem scholę. Razem z moim przyjacielem ks. Markiem Ziętkiem i z kilkoma innymi osobami wydaliśmy śpiewnik „Czy wybrałeś już drogę?”, znany w środowisku oazowym jako „Giszowiec”. Do dzisiaj jest wznawiany. Relację z Bogiem miałem, choć na pewno inną niż teraz. Uważałem, że wszystko to robię dla Jezusa, ale bazowałem na własnych siłach, na jakimś aktywizmie. Na pewno budowałem na piasku i to musiało runąć…

Z Maxem się nie zadziera

W tym czasie byłem naprawdę szczęśliwy. Miałem pracę, która była moją pasją, miałem pieniądze, przyjaciół, wspólnotę. Grałem w zespole. I miałem dziewczynę. Piękną kobietę, która była miłością mojego życia, z którą planowałem wziąć ślub, założyć rodzinę. Byliśmy ze sobą 10 lat. I nagle zerwała ze mną. Tak wyszło. To nie była niczyja wina, ale moje życie runęło jak domek z kart. Zacząłem o wszystko obwiniać Pana Boga. Nie! Ja Mu wydałem regularną wojnę. Od tego momentu Bóg stał się moim wrogiem numer jeden. Odtąd robiłem wszystko, by sprawić Mu ból. Przestałem chodzić do kościoła. Stałem się zagorzałym antyklerykałem. Zacząłem bluzgać na Boga, bluźnić. Robiłem tylko to, co wydawało mi się, że jest złe w Jego oczach. Powoli się staczałem. Rzuciłem uczciwą robotę i wylądowałem „na mieście”. Najpierw jeden gość zatrudnił mnie w swojej knajpie, żebym stał na bramce. Ja miałem wtedy prawie dwa metry wzrostu, ważyłem 200 kilo i cały czas „pakowałem” na siłowni. W drzwiach się nie mieściłem. Facet, który chciał mnie zatrudnić, kiedy mnie zobaczył, już o nic więcej nie pytał, tylko od ręki mnie przyjął. (śmiech)

Knajpa wkrótce padła, ale ja nawiązałem już odpowiednie kontakty i zdobyłem „szacunek” w tym środowisku. I tak zająłem się gangsterką. Szybko znalazłem się w prężnie działającej „grupie”. Byłem „kimś”. Wszyscy prawie mi się kłaniali. Mówili o mnie: „Max? Pełen szacun, respekt”, „Z Maxem się nie zadziera! Jego trzeba mieć po swojej stronie”. (śmiech) Inni się mnie bali. Mnie to łechtało, karmiło moją pychę. Podobało mi się, kiedy pochodziłem do gościa i widziałem w jego oczach strach. Jechałem do faceta odzyskać forsę i w sumie niewiele mówiłem, a on natychmiast wyskakiwał z kasy. Zdarzyło mi się pobić jednego czy drugiego „żwira”, który nie potrafił zrozumieć „kulturalnej” perswazji ustnej. (śmiech)

Nie byłem jednak zwolennikiem używania siły. Nie musiałem. Sama moja osoba w jakiś dziwny sposób wzbudzała lęk. Ale jarałem się, kiedy wokół mnie coś się działo, była jatka. Mnie to podniecało. Wskakiwałem w sam środek i miałem nad wszystkimi władzę. Wtedy przypisywałem to tylko sobie. Powtarzałem: „Nigdy nie pękam na robocie!”. (śmiech) Dziś myślę, że za mną stał zły duch. Wzbudzałem strach u ludzi, którzy w zasadzie niewielu rzeczy się bali, i ten strach był demoniczny. Byłem już tak znany w środowisku, że największe „grupy” w okolicach o mnie zabiegały.

Tata wkracza do akcji

A ja ciągle szukałem okazji, żeby stawać przeciwko Bogu. Kiedy tylko ktoś wspomniał o Nim, natychmiast z moich ust wychodził stek bluźnierstw i przekleństw. Do tego doszedł alkohol. Wypijałem tak potworne ilości, że trudno to sobie wyobrazić. Potrafiłem wychlać 30 mocnych piw dziennie, do tego kilka flaszek wódki i… trzymałem się na nogach. Lubiłem cały czas być na rauszu. Nie zauważyłem, że Zły już ciągnie mnie w dół, że dzieje się ze mną coraz gorzej i staczam się po równi pochyłej do piekła. Ciągle otaczali mnie ludzie, którzy obsypywali mnie pochlebstwami. Po latach widzę, że pomimo całego bagna, w jakie na własne życzenie wdepnąłem, ciągle przy mnie stał Bóg – mój Tata. Pozwolił mi „zakosztować” tego zła i jego skutków w jakimś konkretnym celu, ale mnie nie zostawił. Brał na siebie wszystkie obelgi. Chronił innych przede mną i chronił mnie samego. I w końcu wkroczył do akcji, żeby mnie uratować…

Choroba zaczęła się niewinnie. Mrowienie w nogach, zapalenie stawów. Lekarze zdiagnozowali cukrzycę. Dla mnie to była jakaś kosmiczna nazwa! Tryb życia, jaki prowadziłem, zrobił swoje. Szybko okazało się, że nie potrafię ustać na nogach, stopy puchły, ropiały, rany nie chciały się goić. Najmocniejsze środki przeciwbólowe nie przynosiły ulgi. Kładłem na twarz poduszkę i wyłem z bólu, żeby sąsiedzi nie słyszeli. Był taki dzień, kiedy musiałem wziąć kule, żeby doczołgać się do roboty. Szef, gdy mnie zobaczył, zbladł: „Jak ty wyglądasz? Jak duch! Idź do lekarza”. Ja zgrywałem twardziela: „Spoko, szefie! Nigdy nie pękam na robocie!”. Ale nie dałem rady. Kumpel zawiózł mnie do domu.

Ostatkiem sił dowlokłem się do łóżka. I zaczęła się agonia. Wiedziałem, że umieram. Czułem to. Leżałem w pozycji embrionalnej i błagałem Boga: „Zabij mnie!”. W swojej zawziętości krzyczałem do Niego: „Co, tylko na tyle Cię stać?!”. Chciałem umrzeć. I umarłbym, gdyby znów nie stanął przy mnie Tata. Nagle zadzwonił telefon. Leżał przy łóżku. Ostatkiem sił go odebrałem. Dzwonił kumpel z zagranicy, który ponad rok się nie odzywał. Pyta: „Max, co tam u ciebie?”. Odpowiadam, żeby zadzwonił innym razem, bo źle się czuję i odkładam słuchawkę.

Coś musiało być takiego w moim głosie, że on się wystraszył. Narobił rabanu, zadzwonił do innych kolegów, gdzieś tam po drodze znalazł się mój brat, który miał klucze do mojego mieszkania. To był w zasadzie splot przypadków, ale u Boga nie ma przypadków, są cuda. Można powiedzieć, że cudem zostałem uratowany, w ostatnim momencie wyrwany śmierci. Kiedy wieźli mnie do szpitala, byli pewni, że nie przeżyję tej drogi.

Uratowany

Przeżyłem. Zaczęła się wielomiesięczna wędrówka po szpitalach. Na początku przestały pracować nerki. Dopiero po kilku dniach podjęły znów pracę. Lekarze ściągali litry ropy z moich nóg. Ból był tak wielki, że przenikał mnie całego. A ja ciągle jeszcze ziałem nienawiścią do Boga, który czekał cierpliwie.

Szybko nauczyłem się, że do szpitala muszę brać ze sobą stos książek i krzyżówek, żeby tam nie zwariować. W marcu 2008 roku dostałem się po raz kolejny na oddział. Dzień wcześniej spakowałem torbę. Po przyjeździe zaglądam do środka i widzę, że nie ma w niej ani krzyżówek, ani moich książek. Natomiast na samym dnie, pod ubraniami, leży ta Biblia, którą dostałem dawno temu od przyjaciela, i dwa tomy „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera, które na moją osiemnastkę podarował mi znajomy ksiądz. Kiedy odszedłem od Boga, pozbyłem się wszystkich Biblii i książek religijnych, oprócz tych dwóch… Leżały zagruzowane pod stertami innych książek i nigdy do nich nie zaglądałem. Jak się dostały do mojej torby? Nie mam pojęcia. Przecież sam się pakowałem!

Tak się akurat złożyło, że przez pierwsze dni nikt mnie w szpitalu nie odwiedził. Nie miałem doładowanego konta w telefonie, więc nie mogłem też do nikogo zadzwonić i poprosić, żeby mi przywiózł jakieś książki. W końcu po kilku dniach z nudów sięgnąłem do Brandstaettera. Biblii z założenia nie ruszyłem. „Jezus z Nazaretu” wciągnął mnie. Kiedy czytałem, powoli wracały do mnie wspomnienia dawnego życia. Jak dobrze było wtedy na oazie, w kościele. Jak dobrze mi było w domu Ojca... Ale odganiałem te myśli. Czytałem dalej. Nawet nie zauważyłem, jak zaczął się Wielki Tydzień. W Wielki Czwartek znowu czytałem, leżąc w łóżku. I… naprawdę nie pamiętam przejścia od jednej czynności do drugiej, ale cały czas widzę siebie, jak w jednej chwili czytam „Jezusa z Nazaretu”, a w następnej siedzę już na łóżku szpitalnym, trzymam Biblię i nie potrafię przestać płakać. To było coś niesamowitego, jakby puściły wszystkie tamy. Tata przyszedł i wziął swoje dziecko w ramiona!

Ważniejszy od wróbla

Wcześniej nigdy, nawet kiedy byłem blisko Boga, nie nazywałem Go Tatą. A od tego momentu stało się to tak naturalne, że już inaczej do Niego nie potrafię powiedzieć. W moim życiu zaczęły dziać się cuda. Nagle wokół mnie obudziło się tyle dobra. Tata opiekuje się mną każdego dnia. Wiem dokładnie, co znaczą słowa: „Nie troszczcie się o to, co będziecie jeść, gdzie mieszkać. Starajcie się najpierw o królestwo Boże”. Przerobiłem je na własnej skórze. Jestem przykuty do wózka. Z powodu choroby nie podejmę, póki co, pracy. ZUS odmówił mi prawa do renty... Właściwie powinienem umrzeć z głodu. A Tata stale posyła do mnie ludzi, którzy mi pomagają. To moi przyjaciele, których kocham i dzięki którym w zasadzie żyję.

Bóg uruchomił lawinę miłości! On to wszystko niezwykle precyzyjnie opracował. Jeden z moich przyjaciół jeździ ze mną regularnie do Krakowa na leczenie. Oprócz tego muszę dojeżdżać trzy razy w tygodniu na opatrunki. Zawsze znajduje się ktoś, kto mnie zawiezie do szpitala na Murcki. Faktem jest, że to dość uciążliwe, bo trzeba kogoś absorbować, a to już trwa kilka miesięcy. Kombinuję logistycznie, do kogo dzwonić, żeby za często nie obciążać tych samych ludzi. Natomiast tydzień temu straciłem koncepcję. Wysłałem esemesa do paru osób i żadna nie mogła w poniedziałek przyjechać. Jeszcze przyszedł ministrant i mówi: „Panie Adamie, dzisiaj jest taka sytuacja, że obiadu nie będzie”. A obiady dostaję z probostwa. Mówię: „Luzik! Coś tam sobie przygotuję”. I zaczynam kroić cebulę.

Przy tej cebuli przyszły wątpliwości. W zasadzie powinienem totalnie zaufać Bogu. Ale odezwało się moje stare „ja”… Mówię: „Tato, nie mam pojęcia, jak jutro dojechać do szpitala. Jak mi czegoś nie załatwisz, nie jadę!”. Za chwilę telefon. Dzwoni kumpel, tata tego ministranta, co był wcześniej. „Podobno dzisiaj bez posiłku jesteś?”. „Nie, coś tam zjem”. „A może byś wolał roladę?”. „Roladę bym wolał zawsze”. (śmiech) Trochę porozmawialiśmy, mówię mu o sytuacji, a on pyta: „O której tam jutro musisz być?”. „No, tak koło 11.00…”. „Hm, w zasadzie ja do pierwszej mam czas, to cię zawiozę”. Gdy odłożyłem telefon, to musiałem Tatę przeprosić. Bo okazało się, że załatwił mi dojazd na cały tydzień.

Zajmij się tym

Taka to jest ta moja relacja z Ojcem. Ja mu mówię o moich trudnych sprawach, a On zaraz te problemy rozwiązuje. A takich sytuacji było mnóstwo na przestrzeni lat. O, na przykład ta z butami. Lekarze kazali mi zamówić specjalne buty w Krakowie, które kosztowały ponad 1000 zł. Cena kosmiczna! Jechałem z Krakowa i martwiłem się: „Co teraz? Nie będę mieć butów, nie wyjdę nigdy z domu”. Wróciłem wieczorem i od razu zerwałem kartkę z kalendarza. Mam taki kalendarz z cytatami Pisma Świętego. A tam słowa na kolejny dzień: „Nie zostawię cię ani cię nie opuszczę, mówi Pan”. Od razu przestałem się martwić, a za kilka dni już miałem całą kwotę na te buty. Jedna z koleżanek zapytała w majlu: „Jak tam w Krakowie?”. Opowiedziałem jej trochę, wspomniałem też o tych butach. Duch Święty ją natchnął, puściła dalej wici, no i ludzie zaczęli nagle przychodzić do mnie: „Słuchaj, Adam, tu są pieniądze na te buty, co ci mają robić, chcieliśmy się też dołożyć…”.

Tata troszczy się o wszystko! Nawet o junkers, którego mam w swojej łazience. Jeszcze przed moim nawróceniem zaczął przeciekać. Nie dbałem wtedy o mieszkanie. 500 złotych, które musiałbym przeznaczyć na naprawę, wolałem wydać na piwo. Kupiłem za parę złotych poxilinę i dumny z siebie zakleiłem dziurę. Za jakiś czas woda kapała już nie z jednego, a z kilku otworów. (śmiech) Powtarzałem operację z poxiliną, dopóki z junkersa nie zaczęła wypływać Niagara. (śmiech) Wtedy byłem już unieruchomiony na wózku. Woda musiała być stale zakręcona. Żeby umyć w kuchni garnki, musiałem odkręcać główny zawór. I tak jeździłem na tym wózku tam i z powrotem po mieszkaniu.

W pewnym momencie byłem już tym zmęczony. Kiedyś rano stałem w łazience, patrzyłem, jak ta woda kapie, i zacząłem się modlić: „Tato, wiesz, że w tej chwili kompletnie mnie nie stać na nowy junkers. Tobie oddaję ten problem, ale jeśli taka jest Twoja wola, to będę się dalej męczył z tym zaworem”. Minęła godzina, dzwonek do drzwi. Na progu sympatyczna pani z administracji mieszkaniowej. „Witam, panie Adamie, pamięta mnie pan? Idę do pracy i tak wpadłam zapytać, jak się pan czuje”. W życiu nie słyszałem, żeby pani z administracji przyszła zapytać, jak się czuje jakiś mieszkaniec. (śmiech)

Zaprosiłem panią do środka, usiadła, porozmawialiśmy i na odchodne ona mówi: „Ciężko pan ma. Gdyby potrzebował pan jakiejś pomocy, proszę dać znać”. Coś mnie tknęło i pokazałem jej ten cieknący junkers. Pani się przeraziła i zadzwoniła po gościa z administracji. Tego samego dnia piec gazowy był naprawiony.

I tak będę Cię kochał!

Zepsuła mi się pralka. Nowa pralka to dla mnie wydatek, w tej chwili przekraczający wszelkie możliwości. Przez jakiś czas prała moje ubrania znajoma, ale to mało komfortowa sytuacja. Byłem wtedy po kolejnych operacjach, w gipsie, nie byłem w stanie nawet prać ręcznie. I znowu mówię do Taty: „Nie mam pomysłu”. Poszedłem robić śniadanie. Telefon. Dzwoni pani z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. „Panie Adamie, czy nie potrzebuje pan przypadkiem pralki?”. Szok! Co jest?! (śmiech) „Wie pani, ja wyjątkowo potrzebuję pralki!”. Za trzy tygodnie podjeżdża pod dom samochód dostawczy, panowie wypakowują pralkę, całkiem nowa, nieśmigana (śmiech), z gwarancją. Jakaś akcja była i pani z MOPS do mnie pierwszego zadzwoniła…

Mocny dowód, że Ojciec się mną opiekuje, miałem wtedy, gdy pozwolił mi zachować moje mieszkanie. Byłem mocno zadłużony, nie płaciłem czynszu, więc chciano mi je odebrać. Wiedziałem, że stało się tak z mojej winy, więc modliłem się: „Zgadzam się na wszystko, co Ty masz dla mnie. Wiesz, że chciałbym tu mieszkać, bo to dom moich rodziców. Jeśli jednak trzeba, to się przeprowadzę”. Ale z chwilę odzywa się we mnie stary Adam. „Zaraz, gdzie się przeprowadzę? Kto się zamieni na mieszkanie z takim zadłużeniem?! Nawet na Karliczka 7 nie znajdę lokalu!”. Akurat ten adres, hmm… nie wywołuje mojego aplauzu lokatorskiego. (śmiech) I dosłownie w tym momencie przychodzi do mnie mężczyzna i mówi, że on w sprawie zamiany mieszkania! Uznali z żoną, że mają za małe mieszkanie, był w administracji, dowiedział się o moich długach, ale chciałby się zamienić, a nawet jeszcze dopłaci mi do większego metrażu. Niesamowite! Zgodziłem się na zamianę, ale zapytałem, gdzie to jest. A on, że na Karliczka 7… Nasz Ojciec ma wspaniałe poczucie humoru. 

Ostatecznie do zamiany też nie doszło. Po niedługim czasie dostałem pismo z administracji, że moje mieszkanie już nie jest zadłużone…

Ludzie oczekują spektakularnych cudów, a ja ich nie potrzebuję. Dla mnie cudem jest to, że mogę z Bogiem rozmawiać jak dziecko z Tatą. Dał mi poznać miłość nie tylko do siebie, ale i do drugiego człowieka. I wiem, że bez pomocy Ojca nigdy bym nie wyszedł z tego syfu, w jakim tkwiłem. Dziś prawdopodobnie by mnie już nie było. Na pewno nie miałbym siły, żeby samemu się z tego wyrwać. Teraz Bóg postawił mnie w sytuacji, w której muszę Mu całkowicie zaufać. Jasne, że chciałbym, żeby mi te kości odrosły, chciałbym być całkiem zdrowy. Ale czy zostanę całkowicie uzdrowiony, czy nie, to niczego nie zmieni w mojej relacji z Tatą. I tak zawsze będę Go kochał! Ta miłość daje mi siłę do walki. A kiedy już mi jej brakuje, On wkracza do akcji.

TAGI: