Czy mamy bać się Boga?

Anna Świderkówna

publikacja 08.02.2007 22:47

Czytając Biblię, natrafiamy nieraz na wyrażenia, a nawet całe zdania, które wydają się nam niezrozumiałe, obce, a niekiedy wręcz nie do przyjęcia. Tłumacze czasem próbują w takich przypadkach posłużyć się jakimś omówieniem, ale nie jest to na ogół dobre wyjście.

Bóg-Stwórca Aavindraa Bóg-Stwórca
Fragment fresku z Kaplicy Sykstyńskiej pędzla Michała Anioła

Cóż zatem mamy począć my, ludzie początku XXI wieku, choćby ze słowami otwierającymi Psalm 112: „Szczęśliwy mąż, który boi się Pana”, albo z takim oto wezwaniem: „Chwalcie Pana wy, co się Go boicie, służcie Mu, całe potomstwo Jakuba, bójcie się Go, całe potomstwo Izraela” (Ps 22, 24). Wcale nie jest też lepiej, gdy dowiadujemy się z Księgi Powtó­rzonego Prawa, że Bóg polecił Mojżeszowi na górze Horeb: „Zgromadź mi naród, niech usłyszą me słowa, aby się nauczyli mnie bać przez wszystkie dni życia na ziemi i nauczyli tego swoich synów” (Pwt 4, 10).

Niestety, we współczesnym języku polskim mamy do wyboru jedynie czasowniki „bać się” i „lękać”, przy czym ten drugi jest jeszcze dalszy od oryginału hebrajskiego. Rzeczowników mamy więcej, z nich zaś wszystkich najodpowiedniejsza jest tu „bojaźń”, chociaż słowo to odczuwamy jako trochę archaiczne i właściwie nie w pełni już je rozumiemy. Znaczenie tego słowa zostało zafałszowane w ciągu wieków poprzez straszenie karą i surowym sądem Bożym. Wielu kaznodziejów uważało, że jest to jedyny sposób, w jaki można odciągnąć ludzi od grzechu, podobnie jak rodzice byli pewni, że tylko batem zdołają należycie wychować dzieci. Dzisiaj nawet psy myśliwskie, policyjne czy wojskowe tresuje się bez użycia tego narzędzia. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy są przekonani o słuszności tej metody ani że wytępiono całkiem okrucieństwo wobec najsłabszych.

W każdym razie, przynajmniej w Kościele katolickim, zrozumieliśmy już w większości – i świeccy, i kaznodzieje – że mocniej niż strach przed zapowiadaną karą porusza serca ludzkie ofiarowane im miłosierdzie. Pojawiło się jednak nowe niebezpieczeństwo: z jednej skrajności łatwo wpadamy w drugą. Skoro Bóg nie jest tak surowy, jak to się naszym dziadom wydawało, na pewno w swym miłosierdziu wszystko nam przebaczy. Jezus, „słodki nauczyciel” Ernesta Renana, przygarniający wszelkiego rodzaju grzeszników, może stać się w naszej wyobraźni postacią zgoła landrynkową. Zapominamy o Jego gniewie, o groźnych „biada!” rzuconych na tych, którzy uważają się za lepszych od innych; zapominamy wiele z Jego słów, jak choćby te o ogniu, który przyszedł rzucić na świat. Nie mamy ochoty pamiętać ostrzeżenia: „Nie każdy, kto mówi Mi: »Panie! Panie!«, wejdzie do Królestwa niebieskiego, ale ten, kto czyni wolę Ojca mego, który jest w niebie. Wielu będzie mi mówiło owego dnia: »Panie! Panie! Czyż nie prorokowaliśmy w Twoje imię, czyż w Twoje imię nie wyrzucaliśmy złych duchów, czyż w Twoje imię nie dokonaliśmy licznych cudów?«. A wówczas oświadczę im: »Nigdy was nie znałem! Idźcie precz ode mnie wy, którzy postępujecie niegodziwie«” (Łk 12, 49; Mt 7, 21–23). A zatem nie wystarczy mieć imię Pana zawsze na ustach, bo i tak możemy usłyszeć straszne: „nigdy was nie znałem”.

Nie ulega wątpliwości, że Bóg Nowego Testamentu, objawiający się nam w Chrystusie, nie jest mniej wymagający niż ten, którego spotykamy w Starym. Nastąpiła jednak radykalna zmiana: Bóg przyszedł na świat jako człowiek. Jezus jest prawdziwym człowiekiem, „podobnym do nas we wszystkim oprócz grzechu” (Hbr 4, 15). I tego właśnie człowieka widzieli w Nim uczniowie nawet wówczas, gdy już uwierzyli, że jest On Mesjaszem i Synem Bożym. Trzeba wszakże pamiętać, że za ziemskiego życia Jezusa „Syn Boży” był dla nich tytułem królewskim i mesjańskim. A przecież ów człowiek naznaczony został mocą Bożą i dlatego często budził lęk, a mówiąc dokładniej – właśnie bojaźń. Gdy uzdrawiał, „tłumy, przejęte bojaźnią, chwaliły Boga” (Mt 9, 8). Uczniowie przerazili się, widząc Go idącego po jeziorze. I zaczęli krzyczeć ze strachu. Wtedy Jezus od razu przemówił do nich: „Nie bójcie się! To Ja jestem” (Mt 14, 26–27). Wielką bojaźń przeżyli także świadkowie Przemienienia. A nawet ci, którzy przyszli Go pojmać, słysząc właśnie te słowa: „Ja jestem”, cofnęli się przed Nim z lękiem i padli na ziemię (J 18, 6). Najwyraźniej nie tylko „nigdy jeszcze nikt nie przemawiał tak, jak ten człowiek przemawia” (J 7, 46; jest to odpowiedź strażników świątynnych, którzy nie ośmielili się wcześniej pochwycić Go w Jerozolimie), ale i w nikim nie ujawniała się tak przemożnie Obecność, budząca bojaźń w sercach ludzkich.

Lud Biblii wiedział od wieków, że spotkanie z Bogiem to nieobliczalne ryzyko dla człowieka kruchego i grzesznego, ale wiedział także, iż spotkanie takie zawsze jest wielką łaską i zaproszeniem do nowego życia. Rozumiał to już Jakub, kiedy w miejscowości zwanej wówczas Luz otrzymał we śnie objawienie. „Ujrzał on drabinę, opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów, którzy wchodzili po niej w górę i schodzili na dół”. A Bóg, stojąc nad nim, udzielił mu wielkich obietnic i błogosławieństwa. Jakub, obudziwszy się, pojął łaskę, jaka stała się jego udziałem. Wówczas „zdjęty trwogą rzekł: »O jakże straszliwe jest to miejsce! Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba«”. Przemianował też Luz na Betel, bo bet-el po hebrajsku znaczy właśnie „dom Boga” (por. Rdz 28, 12–19).

Przymiotnik „straszliwy” jest może najlepszym polskim odpowiednikiem hebrajskiego słowa, które pojawia się w Biblii często, by określić wrażenie, jakie wywołuje sama bliskość Boga. Dla Jakuba dawny Luz staje się „miejscem straszliwym”, gdyż zobaczył, że tutaj właśnie niebo styka się z ziemią. Tak jest też w każdym z naszych kościołów, ale jakże rzadko zdarza się nam o tym pamiętać! A przecież Ten, z którym spotykamy się w Eucharystii, jest wprawdzie człowiekiem, ale nigdy nie przestał być Bogiem. Ojciec „darował Mu imię ponad wszelkie imię” (Flp 2, 9). Imię Boga sławi wiele psalmów, choćby ten wspaniały Psalm 99: „Pan króluje, drżą narody; zasiada na cherubach, a ziemia się trzęsie. Wielki jest Pan na Syjonie i wyniesiony ponad wszelkie ludy. Niech wielbią imię Twoje wielkie i straszliwe: ono jest święte” (1–3). A Psalm 111 uzupełnia niejako ten obraz, mówiąc o „wielkich dziełach” Boga: „Zesłał odkupienie swojemu ludowi, ustanowił na wieki swoje przymierze, a imię Jego jest święte i straszliwe” (2, 9). Nie jest wygodnie żyć na co dzień z takim Bogiem. Lud wybrany przekonał się o tym bardzo szybko. Nader pouczająca jest w tym względzie historia złotego cielca, którą wkrótce się zajmiemy.

My możemy się spotykać z żywym Bogiem codziennie w Eucharystii. Czy jednak zawsze zdajemy sobie sprawę, z Kim się spotykamy? Czy nie próbujemy zbyt często kształtować tego spotkania wedle naszej własnej woli i, gdy to się nie udaje, mamy pretensję, a niekiedy nawet obrażamy się i odchodzimy? Szukaliśmy Jezusa „oswojonego” i stąd nasz zawód! Może dlatego, że nikt nam nigdy nie powiedział, jakie ryzyko kryje w sobie taka bliska zażyłość z Bogiem żywym. Nie tylko my przyjmujemy Jezusa w Eucharystii. On także chce nas przyjąć i wciągnąć w swoje własne życie. Nie sposób przewidzieć, jak to się wszystko skończy! Bóg nasz bowiem „jest Ogniem pochłaniającym, Bogiem zazdrosnym” (Pwt 4, 24).

W tym miejscu ktoś na pewno zaprotestuje: to pogańscy bogowie bywają zazdrośni. Jeśli takie wyrażenie znajduje się w Biblii, to widać Jahwe nie różni się niczym od Zeusa! Jest to nieporozumienie wypływające między innymi z wieloznaczności polskiego słowa „zazdrość”. Określamy nim zarówno przykrość wynikającą z faktu, że komuś innemu dobrze się powodzi, jak i wymaganie wyłączności, stawiane przez miłość małżeńską. Otóż bogów, zwłaszcza greckich, cechowała ta pierwsza, którą może lepiej nazwać zawiścią (gr. phthonos). Niszczyli oni tych, którzy sięgali po zbyt wiele. Natomiast Bóg zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu jest dlatego nazwany „zazdrosnym”, że chce dla siebie całego serca człowieczego. Nie zgadza się na żadne podziały, wymaga wyłączności. Na początku wydaje się nam zazwyczaj, że takie wymaganie nie pozwala nam kochać ludzi lub przynajmniej nas w tym jakoś ogranicza. Ale naprawdę miłość jest tylko jedna i właśnie od Boga uczymy się autentycznie kochać tych, których stawia On na naszej drodze. Może najlepiej wyraziła to Matka Teresa z Kalkuty. Gdy wyszedłszy z klasztoru, zajęła się na ulicy swoim pierwszym chorym, a ten zapytał ją ze zdziwieniem: „Dlaczego to robisz?”, odpowiedziała po prostu: „Bo cię kocham”.

Miłość nie ogranicza, lecz stawia coraz większe wymagania, nie dzieli, lecz łączy. Inaczej nie byłaby miłością. Jest coraz pełniejszym otwarciem na Boga i człowieka. Gdy to pojmiemy, zrozumiemy również, dlaczego nasz Bóg może być nazwany „zazdrosnym” i „Ogniem pochłaniającym”. I wówczas może także my, chrześcijanie, poznamy smak bojaźni. Po to przede wszystkim musimy się nauczyć odróżniać bojaźń od zwykłego strachu.

Na początek historyjka-przypowieść, zapożyczona od jednego z francuskich biblistów. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy gdzieś razem w domu, a o tym, co znajduje się w pokoju obok, dowiadujemy się od kogoś, komu wierzymy bez żadnych zastrzeżeń, nawet gdy mówi rzeczy całkiem nieprawdopodobne (to nasze zaufanie do niego jest w tym przypadku warunkiem nieodzownym). Najpierw zatem słyszymy, że w owym sąsiednim pokoju jest dziki tygrys, który właśnie uciekł z ogrodu zoologicznego i lada chwila może dostać się do nas. Naszą reakcją będzie strach – zwyczajnie boimy się tego tygrysa. A teraz załóżmy, że nasz znajomy powie nam z kolei, że w tym pokoju jest straszliwy upiór, który zaraz do nas przeniknie przez ścianę nie stanowiącą dlań żadnej przeszkody. Będziemy się go także bać, lecz będzie to lęk zupełnie innego rodzaju. I wreszcie nasz godny bezwzględnego zaufania informator mówi, że w tymże sąsiednim pokoju pojawił się w tej chwili Duch wielki, dobroczynny i święty, który pragnie, byśmy się z nim spotkali. Uczucie, jakie nas wtedy opanuje, będzie miało w sobie coś z owego lęku drugiego rodzaju, ale nieporównanie więcej będzie w nim głębokiego szacunku i świadomości naszej własnej nędzy. To właśnie jest to, co nazywamy bojaźnią.

Na starożytnym Bliskim Wschodzie „bać się” bóstwa lub króla (władza królewska miała zawsze charakter sakralny) znaczyło uznawać jego potęgę, jego pełne prawo do dysponowania moją osobą, jak również ufać mu i być mu we wszystkim posłusznym. Dla autorów ksiąg mądrościowych w Biblii bojaźń owa jest w sposób szczególny związana z mądrością: „Bojaźń Pana to chwała i chluba, radość i korona wesela. Bojaźń Pana rozwesela serce, daje radość, wesołość i długie życie. Dla tego, kto boi się Pana, wszystko skończy się dobrze, a w dniu swej śmierci będzie błogosławiony. Początkiem mądrości jest bojaźń Pana” (Syr 1, 11–14; por. Ps 111, 10).

Niekiedy doświadczenie wielkiego strachu, takiego zwykłego ludzkiego lęku jest przedsionkiem, który nas wprowadza w bojaźń Bożą. Tak bywa nieraz w naszym życiu, tak dzieje się również wielokrotnie w Biblii. Warto tu przytoczyć choćby dwa przykłady, jeden ze Starego i jeden z Nowego Testamentu. Uciekający z Egiptu synowie Izraela rozbili obóz nad „morzem sitowia”, kiedy nagle ujrzeli ścigających ich Egipcjan. Wówczas „ogromnie się przerazili”. Później zaś, kiedy już zostali przeprowadzeni w cudowny sposób przez owo morze, „zobaczyli, z jaką mocą Pan działał przeciw Egipcjanom. Zdjęła ich bojaźń wobec Pana i zaufali Jemu oraz Jego słudze, Mojżeszowi”. Te dwa zestawione tu ze sobą wersety z początku i końca opowieści o przejściu przez „morze sitowia” (Wj 14, 10 i 31) nie bez racji nazwano „przejściem od strachu do bojaźni”.

W podobny sposób opowiada nam Ewangelia św. Marka o uciszeniu burzy na jeziorze Genezaret. Jest to jednak historia krótsza, którą z pożytkiem można tu przytoczyć w całości. Pewnego dnia wieczorem Jezus postanowił przeprawić się wraz z uczniami na drugi brzeg jeziora. „Opuściwszy tłum, zabrali Go tak, jak był, w łodzi i inne łodzie płynęły z nimi. Wtem zerwała się wielka wichura i fale zalewały łódź, która zaczęła się już napełniać. A Jezus w tylnej jej części spał na poduszce. Budzą Go więc i mówią: »Nauczycielu, czy Cię to nie obchodzi, że giniemy?«. On zaś, obudzony, zgromił wiatr i rzekł do jeziora: »Milcz! Ucisz się!«. Wiatr się uspokoił i zrobiła się wielka cisza. A Jezus odezwał się do nich: »Dlaczego się boicie? Jeszcze nie macie wiary?«. Zdjęła ich wówczas bojaźń wielka i mówili jeden do drugiego: »Kimże jest On, iż wiatr i jezioro są Mu posłuszne?«” (Mk 4, 36–41). Tutaj uczniowie są tak bardzo przerażeni, że stają się po prostu niegrzeczni wobec swego Mistrza (werset 38: „Czy Cię to nie obchodzi, że giniemy?”). Później Jezus wymawia im ów strach, świadczący o braku wiary-zawierzenia. Cudownie uratowanych ogarnia już całkiem odmienne uczucie: właśnie bojaźń. W ten sposób wraz z nimi przeżywamy znowu to samo: przejście od strachu do bojaźni.

W obu przypadkach bojaźń rodzi się z doświadczenia własnej niemocy i potęgi Boga (choć uczniowie Jezusa nie zdają sobie jeszcze w pełni sprawy, kim naprawdę jest ich Nauczyciel), w obu też otwiera się ona na wiarę, która – jak zawsze w Biblii – jest przede wszystkim zawierzeniem, a zatem również posłuszeństwem i gotowością do służby. Sądzę, że najstosowniejszym podsumowaniem tych rozważań mogą być słowa, jakie w rozdziale 4 Księgi Powtórzonego Prawa wypowiada Mojżesz do swego ludu. Wyjaśniają one najlepiej, co to znaczy „bać się Boga”, gdy pojawiające się w nich na początku wezwanie do bojaźni dalsze zdania jedynie rozwijają i tym samym tłumaczą: „A teraz, Izraelu, czego żąda od ciebie Pan, Bóg twój? Tylko tego, byś bał się Pana, Boga twojego, chodził wszystkimi Jego drogami, miłował Go, służył Panu, Bogu twojemu, z całego serca i z całej twej duszy, strzegł poleceń Pana i Jego praw, które ja ci podaję dzisiaj dla twojego dobra” (Pwt 10, 12–13).

***

Powyższy tekst pochodzi z książki "Biblia a człowiek współczesny". Publikujemy go dzięki uprzejmości i zgodzie Wydawnictwa ZNAK :.