publikacja 04.03.2009 09:10
Prezentujemy fragmenty tej książki :. dzięki uprzejmości Wydawnictwa PETRUS :.
Wymowa faktu
Powiedział ktoś, że chrześcijaństwo tym różni się od innych systemów religijnych, że jest nie tyle doktryną, ile faktem. I tak rzeczywiście jest. Podstawą chrześcijaństwa jest nie system filozoficzny, lecz wydarzenie. Wydarzenie konkretne, historyczne.
Tak chrześcijaństwo pojmowali i tak je ludziom podawali pierwsi jego głosiciele, apostołowie. Treścią pierwszego chrześcijańskiego kazania było stwierdzenie przez apostoła Piotra faktu, że Jezus Nazareński, który był utwierdzony wśród ludzi przez swe uczynki i cuda – ten Jezus, który został przez lud izraelski skazany i ukrzyżowany – był Bogiem i zmartwychwstał, „czego my wszyscy jesteśmy świadkami” – dodawał Piotr dla przydania mocy swym słowom. W ogóle cały autorytet apostołów polegał na tym, że byli oni świadkami. Świadkami Chrystusowego życia, cudów, śmierci i Zmartwychwstania. A byli nimi nie tylko z własnej ochoty czy wskutek wypracowanej przez siebie koncepcji. Byli świadkami z wyraźnego nakazu Jezusowego. Gdy po Zmartwychwstaniu otwierał ich umysły i przypominał im swe życie, swe cierpienia i swe Zmartwychwstanie, postawiwszy im raz jeszcze przed oczy fakty, na które patrzyli, powiedział: „A wy jesteście tego świadkami”. Apostołowie byli więc świadkami jakby z urzędu, z nominacji.
I zawsze za takich się uważali. Nieraz mówili i pisali, że czegoś nie rozumieli czy nie rozumieją. Ale zawsze z wielką pewnością siebie mówili, że widzieli. I tylko tym się legitymowali. Nigdy nie powoływali się na to, że naukę Jezusa należycie pojmują czy trafnie interpretują. Powoływali się tylko na to, że Jego słowa, Jego uczynki dokładnie zapamiętali i wiernie powtórzyli.
Gdy nie stało apostołów, z równą mocą i pewnością świadczyli ci, którzy wprawdzie nie widzieli sami, lecz opierali się na wiarygodnych zeznaniach tych, co widzieli. I do tego stopnia chrześcijaństwo było od samego początku postawione jako fakt, jako uznanie faktu, że pierwszy jego teoretyk, Paweł z Tarsu, od razu to podkreślił mówiąc: „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest... przepowiadanie nasze”.
Toteż Ewangelie, zawierające całą treść chrześcijaństwa, są przede wszystkim opowiadaniem. Relacją o życiu, o czynach i śmierci Chrystusa. Oczywiście, zawierają także Chrystusowe nauki, ale głównym zrębem tak Ewangelii, jak i chrześcijaństwa są fakty.
Tak zadanie swe pisarskie pojmowali ewangeliści. Chcieli być historykami i wiedzieli, że nimi są. Łukasz, pisarz spośród czterech najbardziej świadomy praw i gatunków literackich, uzasadnia szeroko i szczegółowo cel swej pracy: „Ponieważ wielu już usiłowało ułożyć opis zdarzeń, które się wpośród nas dokonały, jako nam przekazali ci, którzy od początku byli świadkami i sługami Ewangelii, postanowiłem i ja, dostojny Teofilu, zbadawszy wszystko dokładnie od pierwszych chwil, opisać ci to w należytym porządku”. Jest to zapowiedź rzetelnego historyka, który oświadcza, że chce opisywać, co się zdarzyło, a przy tym obiecuje starannie i sumiennie zbadać wszelkie dostępne mu źródła.
Podobnie, choć w innych słowach, określa swe pisarskie zamierzenia Jan. Jan pozostaje w innym stosunku do opisywanych wydarzeń niż Łukasz, gdyż Łukasz mówi lojalnie, że on sam nie widział tego, co opisuje, lecz opiera się na relacjach świadków naocznych i wiarygodnych. Jan natomiast stwierdza, że to, co opisuje, widział sam, że był tego świadkiem. „Widzieliśmy chwałę Jego” – powiada zaraz w pierwszym ustępie swego ewangelicznego opowiadania, a kończy je tymi znamiennymi słowami: „Ów uczeń daje świadectwo o tym i napisał to, a wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe”. I dodaje, że wiele jeszcze innych rzeczy uczynił Jezus, ale „gdyby każdą z nich opisywać”, nie pomieściłby świat cały tych ksiąg. Ciągle więc chodzi o opisywanie. A cóż może być przedmiotem opisywania? Fakty, wydarzenia, rzeczy, sprawy, które się zdarzyły, które były.
I właśnie to robią Ewangelie. Opowiadają. Opisują, co było, co się zdarzyło.
I na pewno ta ich rzetelna historyczność, ten ich autentyzm jest jedną z przyczyn wiecznej młodości i świeżości tych książek. Bo opowiadania o tym, co się zdarzyło naprawdę, opowiadania o faktach mają jakiś szczególny, łatwy do rozpoznania „bukiet”, który z ich autentyzmu wypływa i o nim świadczy. I gdyby nie było innych dowodów na „historyczność” Ewangelii, ten byłby bardzo przekonywający. Bo komuś znającemu sekrety mowy pisanej nietrudno jest rozpoznać, iż autorzy Ewangelii opisują rzeczy, które naprawdę były, naprawdę się zdarzyły.
Teorie i doktryny łatwo się starzeją. Wychodzą z mody, nawet mogą się stać – i czasami stają się – śmieszne. Nigdy nie może się to zdarzyć rzeczywistości. Fakty są zawsze świeże. Zawsze soczyste. Zawsze interesujące i zawsze ważne.
Bo każda rzecz, co się zdarzyła, jest zawsze, jest w nieskończoność ważna, gdyż każda stanowi jeden z elementów teraźniejszości, w której żyjemy. Gdyby owych faktów nie było, gdyby były inne – inny byłby nasz dzień dzisiejszy.
I nie tylko to. Minione, „zdarzone” fakty są ważne i aktualne nie tylko dlatego, że są cegłami, z których jest zbudowana nasza rzeczywistość. Są aktualne i współczesne także i dlatego, że wszystkie leżą w polu naszego doświadczenia, że zawsze mogą być przez nas sprawdzone. Sprawdzone co do swej istoty, co do swego – jeśli się tak wyrazić można – bytu ontologicznego. Z faktami jest trochę tak jak z porami roku: każda bezpowrotnie mija, jest jedna i niepowtarzalna, ale każda jest w pewien sposób z następną identyczna. Wiosna sprzed lat dwóch tysięcy i wiosna dzisiejsza leżą na płaszczyźnie tej samej rzeczywistości, naszej rzeczywistości. Różnią się między sobą szczegółami, sposobami, ilością i kolejnością deszczu i wiatru, posuchy i ciepła. Ale są ze sobą identyczne przez tęskne spodziewania i słodką melancholię, którą w nas budzą, przez nieograniczone nadzieje i radości odradzającego się życia. Są identyczne nawet przez zapach ziół, wilgoć ziemi i rzeźwość powietrza. I dlatego właśnie opis wiosny sprzed lat dwóch tysięcy może nas wzruszyć – i wzrusza – gdyż czytając go przeżywamy – głębiej i świadomiej – wiosny własne. To samo zjawisko powtarza się, gdy mówimy i piszemy o radościach i smutkach ludzi dawnych, gdy mówimy o ich miłości i zawodach, walkach i klęskach, to samo, gdy patrzymy w wielkie fale kształtujące narodowe i społeczne życie ludzi na ziemi. Przeszłość wzrusza nas i zajmuje, i dlatego, że jest korzeniem naszej teraźniejszości, i dlatego, że jest jej doświadczeniem i sprawdzianem.
Toteż zajmowanie się przeszłością nie jest odchodzeniem od teraźniejszości. Przeciwnie, jest pomocą do jej lepszego poznania i zrozumienia, do bardziej intensywnego i świadomego jej przeżywania. A jeżeli przeszłość pomaga nam lepiej rozumieć teraźniejszość, to – z kolei – teraźniejszość dostarcza nam coraz lepszych narzędzi do badania, do prawidłowego odczytywania przeszłości.
Bo przeszłość trzeba badać ciągle, za każdym razem od nowa. Żadna jej epoka nie jest nigdy definitywnie, raz na zawsze poznana. Do każdej trzeba wracać ustawicznie, badania ciągle rozpoczynać od początku.
Dlaczego tak jest, zrozumieć łatwo. Życie i jego prawa poznajemy coraz lepiej. Coraz lepiej umiemy odczytywać jego zawiły i nieraz splątany deseń. Żyjąc coraz bardziej świadomie, coraz lepiej znamy prawa, na których opiera się rzeczywistość dzisiejsza. Te wszystkie prawa, które dostrzegamy w naszym życiu, w naszej teraźniejszości, tkwiły i w przeszłości, „były w mocy” i dawniej, jakkolwiek nie były przez człowieka rozpoznane i nazwane. Dziś, z nowymi narzędziami w ręku, możemy lepiej ową przeszłość pojąć. Dlatego nie tylko możemy, ale i musimy do niej wracać. Inaczej odrywamy się od własnej bazy i zapomniawszy dnia wczorajszego, nie rozumiejąc go, zaczynamy mgliście i mętnie widzieć także i dzień dzisiejszy.
I tak, badając już wielekroć zbadane fakty, nie tylko odkrywamy ich coraz nowe oblicza, ale także dostrzegamy strony dotąd pozostające w cieniu; także owe fakty, ową przeszłość niejako utrzymujemy przy życiu.
Bo fakty, wydarzenia minione, mają w sobie pewną dziwną własność: mogą albo trwać, albo zamierać. Oczywiście, nawet owe „obumarłe” pozostaną faktami „zdarzonymi”. Są niewymazalne. I na odwrót: także owe „żywe” tkwią nadal w przeszłości, są z nią związane ściśle określonym miejscem i określonym czasem. Niemniej jedne, odrętwiałe, mają już tylko wartość muzealną, inne, stając się materiałem naszych myśli i pożywką uczuć, mają wartość drożdżowego zaczynu.
Ale na to, by żyły, muszą fakty minione być ciągle przez nas oglądane. Muszą się stale konkretyzować w naszych umysłach. Gdy o nich zapominamy, przestajemy myśleć, stają się dalekie i mgliste. Odmaterializowują się. Jest to zresztą zjawisko dość znane, znane zwłaszcza artystom. Malarze i pisarze wiedzą dobrze, jak łatwo obrazy, postacie, wydarzenia przesłaniają się w ich oczach mgiełką, jak błękitnieją i jak nagle to, co było wizją konkretną i ostrą, to, co było doskonale widzialne, niemal dotykalne, odfruwa gdzieś w „siną dal”. Nie na dobrych anielskich skrzydłach odlatują od artystów ich wizje, a od ludzi widzialność faktów. Są to złe nietoperze skrzydła, które odrywając człowieka, odrywając artystę od ziemi i jej rzeczywistości, odrywają go tym samym od sztuki i od prawdy.
A jednak jakżeż często gardzą ludzie faktami. Nieraz lekceważą ich nudną i szarą monotonię. I często nad szczegółowe, wiele pokory wymagające ich badanie, przekładają, ileż lepiej ich pychę sycące, uogólnienia i syntezy. Tylko że ci ludzie, którzy pomiatają przyziemną drobnicą faktów, nie spostrzegają, że chcąc obejmować „szerokie horyzonty”, patrzą najczęściej w złudy i majaki, a chciwie sięgając po wnioski – znajdują pianę frazesów. Droga do prawdy prowadzi przez konkret. A początkiem poznania i początkiem mądrości jest rzeczywistość i jej wycinek – fakt.
Takie są prawa myśli człowieczej, takie także są prawa myśli chrześcijańskiej. Wiele mądrych ksiąg napisano o religii chrześcijańskiej, wiele zbudowano doskonałych chrześcijańskich teorii i systemów filozoficznych. A jednak żadna z tych mądrych i uczonych ksiąg nie równa się, nie może się równać, z mądrością i głębią prostych książek napisanych przez ludzi, którzy mówili – „widziałem”.
W Ewangeliach spisana historia życia Jezusowego była – i na zawsze pozostanie – fundamentem chrześcijańskiej myśli i chrześcijańskiego życia. I kto chrześcijaństwo chce poznać, kto chce się nim przejąć i nim żyć, musi zawsze i stale wracać do Ewangelii, musi powtarzać sobie opowiedzianą w nich historię, musi stale patrzeć w zawarte w nich fakty i stale słuchać powtarzanych przez nie słów Chrystusowych. Bo tylko tak czyniąc może poznawać Chrystusa.
Jahwe nie pozwalał patrzeć na swe oblicze. Ukrywał się w krzaku z ognia i w słupie z mgły. Ale Chrystus oblicza swego nie zasłania. Przeciwnie, pokazuje je i pozwala – co więcej, żąda i nakazuje – byśmy w nie patrzeli pilnie, byśmy owo Jego ziemskie życie starali się poznać i zbadać w najdrobniejszych szczegółach, byśmy stale odczytywali sobie historię owych trzydziestu paru lat, które spędził na ziemi, jako człowiek nam podobny, zbratany z nami w pracy i cierpieniu. Tę to historię uczynił fundamentem naszej religii.
I chce, byśmy z dzieł Jego historyków wyczytali, ciągle wyczytywali, ową prawdę najwyższą, którą ustawicznie głosił, a którą z takim trudem i tak niedokładnie rozumieli współcześni: prawdę Jego Bóstwa. Chce także, byśmy „wyznając Go Bogiem” patrzeli na Niego jako na człowieka. Byśmy nigdy, ani na chwilę, nie zapominali, że był nim naprawdę, że przyjąwszy „ludzką postać” przyjął tej postaci wszelkie uwarunkowania. Chce, byśmy widzieli i nie zapominali, że chodząc po wybrzeżu jeziora zwykły ludzki ślad na jego mokrym piasku wyciskał, że będąc głodny ludzki chleb spożywał, a gdy gorączka wysuszyła Mu usta, mówił jak każdy z nas – „Pragnę”. Chce, byśmy wiedzieli i rozumieli, że słone ludzkie łzy po twarzy Jego spływały i że na skałę Golgoty kapała prawdziwie ludzka, czerwona i gorąca Jego krew.
Chce, byśmy wiedzieli i pojmowali, jak wszystko było ludzkie w tej przejmującej historii Boga–Człowieka. Jak proste, serdeczne stosunki łączyły Go z Matką, jaka przyjazna życzliwość z dalszą rodziną i przyjaciółmi. Chce, byśmy rozumieli, że po ludzku, po naszemu, spodziewał się, trwożył i cierpiał, że po ludzku, po naszemu, boleśnie odczuwał zdumiewającą zmienność tłumów, niewierność uczniów, ospałość apostołów. Chce, byśmy wiedzieli, jak bardzo po ludzku, po naszemu, będąc stale otoczony, zawsze był samotny, samotny w swej pracy, w świadomości swej misji, samotny w cierpieniu – i w śmierci.
To wszystko opisali biografowie Jezusa i to wszystko znać i wiedzieć mamy. W to wszystko mamy ustawicznie patrzeć. Ówczesną prawdę palestyńską, prawdę Jezusowego życia, mamy czynić prawdą naszą. Prawdą naszego życia, każdej jego okoliczności, każdej chwili. Musimy tę przeszłość widzieć w całej historycznej odrębności, w uwarunkowaniu miejsca i czasu, w których się rozgrywała. Ale także równocześnie mamy i musimy pojmować ją dzisiejszym naszym zrozumieniem, przeżywać dzisiejszymi naszymi uczuciami. Musimy ją – odległą i jednorazową – napełniać własną żywą treścią. Tylko w ten sposób możemy ją poznać i nią żyć.
Ewangelie czytujemy nieraz. Czytujemy nawet często. Słuchamy ich co niedziela. Umiemy całe ich fragmenty na pamięć. Każde wyczytane czy usłyszane zdanie od razu podsuwa następne, każde słowo wywołuje konieczne, swojskie skojarzenia. I gdy słyszymy zdanie czy słowo, opowiadanie „leci” dalej samo, jak nakręcona mechaniczna zabawka. I ponieważ czytanie lub słuchanie idzie tak łatwo, na tak małe, tak żadne natrafia opory, więc nasza myśl idzie „za labę”. W uchu gra melodyjka zbyt znana, by mogła przykuć uwagę. Przed oczami przesuwają się dobrze znane, wielekroć oglądane obrazy: czyż można w nich zobaczyć jeszcze coś ciekawego? coś nowego? Umysł nasz nie znajduje w tej lekturze czy w tym słuchaniu żadnej pożywki dla swej odkrywczości – więc usypia lub wędruje w krainy mniej wyeksploatowane.
A podczas gdy roztargniona myśl nasza tak obiega splątane ścieżki świata – my czytamy dalej. Dalej słuchamy. Czytamy, jak czytujemy zresztą bardzo często. Zaledwie odrobinę gorzej. Bo to, że wszyscy umiemy czytać, że jest to sztuka aż tak bardzo rozpowszechniona – jest wielką blagą naszej współczesności; owszem, abecadło znamy wszyscy. Wszyscy znamy sztukę sylabizowania. Ale czytać... Nie zawsze posiadamy prawdziwie ową sztukę, której uczyli nas już w pierwszej powszechnej. W każdym razie rzadko i tylko wyjątkowo umiejętnością tą się posługujemy.
Znają dobrze ów dziwny analfabetyzm czytelniczy pisarze. Wiedzą, jak rzadko się zdarza, by ludzie wyczytali w ich książkach to, co w nich powiedzieli, co – jak im się zdaje – powiedzieli tak jasno, tak wyraźnie. I gdyby można jakoś zmierzyć wagę myśli i uczucia, które w swą książkę kładzie pisarz, a wagę tego, co w nich znajduje czytelnik, przekonalibyśmy się, że jedna ma się do drugiej tak, jak waga ciężka do wagi muszej.
Czarne linie, sznurujące się na papierze, są wygodnymi szynami, po których myśl nasza ślizga się i mknie z błyskawiczną szybkością – szybkość ta bywa zresztą przedmiotem naszej dumy – i rzadko myślimy o tym, że każda z tych czarnych linijek była budowana w trudzie i mozole, że w każdej zawarty jest olbrzymi ładunek myśli i uczucia, że nieraz w krótkim ustępie, nawet zdaniu, zamknięte bywają cierpienia i doświadczenia wielu lat, że na to, by napisać jedną z owych scen książkowych, jeden rozdział pasjonującej powieści, akt teatralnej sztuki, na to, by wypowiedzieć trafnie tak zwane głębokie zdanie o człowieku, książce, obrazie, trzeba było wiele przemyśleć, niejednego doświadczyć, niejedno przewalczyć. Ach, jakżeż łatwo i beztrosko „łykamy” te zdania, nieraz naprawdę krwawo rodzone! A rzadko znajduje się czytelnik uważny, nad książką „sercem nachylony”. Rzadko który pamięta o tym, że każda twórczość literacka – czy jest nią reportaż, powieść, komedia czy esej, czy ma za przedmiot pejzaż, człowieka czy dzieło sztuki – jest zawsze trawestacją; toteż rzadko kto dokopuje się w książce do jej prawdy istotnej, tej, która jest najgłębszą prawdą samego autora, jego najbardziej wewnętrzną treścią, jego żywą krwią. Najczęściej, zafascynowani najbardziej zewnętrznym pokładem książki, nie idziemy w jej głąb, a nawet na tej powierzchni ileż rzeczy, ile szczegółów wymyka się naszej uwadze.
Jeżeli obojętni, często znudzeni, przechodzimy tak łatwo obok myślą rozjarzonych, sercem rozedrganych książek ludzkich, jeżeli rzadko tylko umiemy je czytać prawdziwie, do dna, do głębi – to jeszcze rzadziej zdarza się nam prawdziwie uważnie, tym bardziej odkrywczo czytać Ewangelie. Przeszkadza nam w tym właśnie osłuchanie. Jeżeli jednak postaramy się zedrzeć z umysłu skorupy przyzwyczajenia i szablonu i w skupieniu, uważnie a żarliwie zaczniemy je odczytywać, ukażą nam się w całkiem nowym świetle. Uderzą nas swą niespodziewanością, olśnią bogactwem, porwą ciepłem i życiem. I im częściej będziemy je czytać – byle zawsze ciekawym umysłem i głodnym sercem – tym więcej będą nas przykuwać. I nie tylko będą nas coraz silniej wiązać uczuciowo i coraz bardziej wzruszać i olśniewać, ale także będą nas coraz bardziej interesować. Z dobrze znanych ich kart – z kart, jak myśleliśmy, znanych do znudzenia – będą się wyłaniać coraz nowe, często zaskakujące informacje. Ciągle, jak zza kulis, będą ku nam wychodzić jakieś nowe zdania, nowe słowa, słowa, których dotąd nie zauważyliśmy, choć podobno Ewangelie znaliśmy na pamięć. One będą nam stawiać przed oczy coraz nowe fakty, szczegóły już znane będą naświetlać nowym nieprzewidzianym światłem. I im więcej będziemy czytać te dziwne książki, tym bardziej będziemy przecierać oczy, że tyle tu nowych wiadomości, tyle nowych aspektów, refleksji, analogii i sugestii.
A gdy tak z całą odkrywczością, do jakiej jesteśmy zdolni, całą żarliwością serca, na jaką nas stać, będziemy czytać Ewangelie zapominając o sobie i sprawach własnych, by jedynie patrzeć w owe wielkie sprawy, które się rozgrywały w Galilei i Judei lat temu prawie dwa tysiące – spostrzeżemy nie bez zdumienia, że czytamy o tym wszystkim, co nas najtajniej niepokoi i najgłębiej smuci, o tym wszystkim, ku czemu wyrywa się nasza wiecznie głodna tęsknota, o czym śni nienasycone nasze serce. Co więcej, przekonamy się, że przebywając w klimacie ewangelicznym przebywamy w samym sercu, w samym węźle wszelkich spraw dzisiejszych, że borykamy się z obecnie nas gnębiącymi i dręczącymi problemami i trudnościami. Przekonamy się, że obcując z Chrystusem ewangelicznym obcujemy z własną duszą. I tak w tej lekturze będziemy poznawać dwie rzeczy, które człowiekowi przede wszystkim i nade wszystko poznać trzeba: siebie i Boga.
Bo oczywiście wielką sprawą Ewangelii jest poznawanie Chrystusa. Ale to odbywa się na trochę innych prawach, na innej płaszczyźnie niż poznawanie bohaterów zwykłych ludzkich książek. Chrystus jest obecny w Ewangelii zupełnie inaczej, o wiele konkretniej niż postacie opisywane w książkach „ziemskich”. Ewangelie są nie tylko Jego historią, nie tylko Jego słowem, ale – w pewnym sensie – Jego wcieleniem. W jaki sposób się to dzieje, jak to jest możliwe, powiedział nam sam – mówiąc: „Jam jest droga i prawda, i żywot”.
Słowa Jezusa są zawsze niezmiernie precyzyjne. Mówią zawsze to, co mówią. I tak, jak były powiedziane, brać je musimy. Tu więc musimy zauważyć, że Jezus nie powiedział: Ja znam prawdę, uczę prawdy, powiem wam prawdę. Powiedział: „Jam jest prawda”. To znaczy, że kto chce poznać prawdę – musi poznać mnie. Kto chce mieć prawdę – musi posiąść mnie. Musi mnie przyjąć, ze mną się zjednoczyć i zespolić.
Dziwne te słowa nie są przenośnią. Są konkretem. A wyrażają samą istotę chrześcijańskiego poznania i chrześcijańskiego życia. Wiedział dobrze o tym Paweł z Tarsu, gdy mówił: „Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”.
Co więcej, słowa te nie są jedynie wiadomością czy informacją. Są nakazem. Nakazem obowiązującym każdego człowieka. Każdego chrześcijanina. I nie odnoszą się jedynie do niektórych, do wybranych, do mistyków. Odnoszą się do każdego. Do wszystkich chrześcijan. Są podstawą chrześcijańskiego życia, jego warunkiem sine qua non.
Bo jak bez Wcielenia historycznego, owego Wcielenia, które odbyło się temu lat dwa tysiące, nie byłoby chrześcijaństwa, tak samo bez owego włączenia się w Chrystusa, bez owego wcielenia Go w nasze życie – nie ma życia chrześcijańskiego.
Jedna zaś z najskuteczniejszych dróg prowadzących do tego złączenia się z Chrystusem prowadzi poprzez Ewangelię. Tylko bowiem w Ewangelii możemy oglądać Chrystusa żywego, takiego, jaki był, gdy żył na ziemi, i takiego, jaki chce żyć w naszych sercach. I tylko czytając opisane tam fakty i zanotowane Chrystusowe słowa możemy się Jego prawdą tak nasycić, aby żyć nią – i żyć Chrystusem.
I dlatego chyba wolno jest każdemu próbować raz jeszcze, po raz setny i tysiączny, patrzeć w ten odległy a tak bliski czas, w ten kraj tak egzotyczny a tak bardzo ojczysty, wolno każdemu przypominać sobie tę historię najprostszą i najtrudniejszą, historię tak dobrze znaną, a tak ciągle do pojęcia, do zrozumienia trudną.
Inaczej poznawać Chrystusa, zbliżać się do Niego – a w chrześcijańskim porządku poznawanie ze zbliżaniem są nierozłączne – nie możemy. A także i żyć nam trudno. Bo żeby jakoś radzić sobie z osaczającymi nas trudnościami, żeby móc rozszyfrować zawiły hieroglif teraźniejszości, żeby zwyciężać piętrzące się trudności życia, żeby poznawać nasze, ciągle tak pełne niespodzianek, serca i żeby opanowywać ich ustawiczny niepokój i wzburzenie – nie mamy innego sposobu jak ciągle, od nowa, wsłuchiwać się w Chrystusowe słowa powtórzone nam przez ewangelistów i wpatrywać się w fakty przez nich opowiedziane
Decyzja
Wszystko zaczęło się bardzo kameralnie, zapewne w wyrobniczym mieszkaniu prowincjonalnego miasteczka, a także zgoła inaczej, niż zwykliśmy to sobie wyobrażać pod wpływem sztuki.
Sztuka bowiem narzuciła nam pewną wizję sceny Zwiastowania, wizję chyba całkowicie fałszywą. Malarstwo z predylekcją ukazuje nam tę scenę najczęściej w przepychu bogatych komnat pałacowych lub wśród wspaniałości włoskich tarasowych ogrodów, czasem – jeśli jest to malarstwo flamandzkie – w przytulnym zaciszu wygodnego mieszczańskiego wnętrza. A sama scena rzucona na to efektowne tło ujmowana bywa najczęściej idyllicznie: młoda dziewczyna, zastraszona i potulna, przyjmuje ulegle nakaz przyniesiony jej z nieba w poszumie anielskich skrzydeł.
Ale rzeczywistość była chyba inna.
Zewnętrzne ramy tej sceny były skromne, ubogie i zgoła nieefektowne. Niczym nie odróżniały się od ówczesnego desenia życia. Były wtopione w jego najpowszedniejszą tkankę. Natomiast sama scena nie była bynajmniej sielankowa. Przeciwnie. Była poważna, surowa, pełna napięcia, a nawet dramatyczności. Bo zawsze dramatyczna jest chwila, w której człowiek ma powziąć decyzję i zrobić wybór między różnymi możliwościami. Pełna napięcia i wielkości jest chwila, w której w wysiłku rozumu i z drżeniem serca szuka swej drogi, szuka rozstrzygnięć słusznych i dobrych. A takim właśnie momentem, momentem wyboru i momentem decyzji była chwila Zwiastowania.
Odsuńmy więc od siebie wszelkie rekwizyty, do jakich przywykliśmy, gdy o tej scenie myślimy; zachowajmy tylko jeden, wybrany chyba najtrafniej: pełną świeżości, ale i nie pozbawioną surowości, atmosferę wczesnego przedwiośnia atmosferę dalekich nadziei i tęsknych spodziewań, którą nasz marcowy klimat święto to spowija. Jest ona dla tego momentu dziejów najodpowiedniejsza.
I w tym właśnie klimacie przebywając, spróbujmy przebić się poprzez wszystkie narzucone nam obrazy i odtworzyć fakty takimi, jakimi były, jakimi – w swej istocie być musiały.
Grecka legenda opowiada, że Maria spotkała anioła Gabriela przy studni. Że tam Ją pozdrowił po raz pierwszy i że dopiero reszta rozmowy odbyła się w mieszkaniu Marii. Legenda ta pomaga nam włączyć Marię w owo zwykłe powszednie życie, które było życiem każdego Jej dnia. A wiec także i dnia Zwiastowania.
Toteż odsuwając na bok już nam teraz niepotrzebną legendę, wolno nam wyobrazić sobie, że Maria uklękła do modlitwy bezpośrednio po wykonaniu jednej z owych zwykłych ludzkich prac. Ta nieustająca, monotonna, jakby ciągle od korzenia odrastająca praca, co ledwo wykonana znowu na wykonanie czeka, jest jarzmem, z którego człowiek nigdy uwolnić się nie może. Jest to jakaś bardzo istotna cecha jego condition humaine. Toteż wielkim jest błędem wyłączać najszczytniejsze nawet, najbardziej bohaterskie momenty dziejów, najświetniejsze czyny i wzloty człowieka z tej atmosfery codzienności, życiowych konieczności i prac, które są naturalną i konieczna otoczką wszelkich jego wzlotów, wysiłków, poczynań i bohaterstw. Nigdy nie czyni tego Ewangelia. Nigdy nie wyjmuje nawet Chrystusa z tych ziemskich powiązań. Przeciwnie, zawsze pokazuje, jak Jezus chodził, jak się męczył, pragnął, łaknął, jak odpoczywał i smucił się, jak zasiadał z ludźmi do biesiadnych stołów lub uczniów po żywność posyłał, troskając się, jak każdy inny, o chleb powszedni. Nie należy więc z tej aury codzienności wyjmować Marii w owej decydującej chwili jej życia.
Toteż wolno nam wyobrażać sobie, że gdy klęknęła w swej izdebce do modlitwy, serce Jej zmęczone dźwiganiem dzbanów z wodą biło silniej niż zwykle, że drżały Jej ramiona od wysiłku wyciągania wiader z głębokiej studni, a składające się do modlitwy dłonie były czerwone i lekko nabrzmiałe od tarcia studziennych sznurów.
Tylko myśl Jej była już całkowicie skupiona. Żadna cząstka Jej serca nie pozostała przy tych drobnych kłopotach i mało ważnych projektach, które u nas tak łatwo urastają do gigantycznych wizji i przesłaniając sobą cały nasz myślowy horyzont uniemożliwiają modlitewne skupienie.
Do pełnego, doskonałego skupienia pomagało niewątpliwie Marii i to, że była Ona jakby przesycona Słowem Bożym. Słowami Pisma. Z niego, jak przypuszczać możemy – i jak zresztą przekonamy się, gdy zacznie śpiewać Magnificat – czerpała Jej modlitwa swą pełnię i bogactwo.
Bo Maria znała Pismo doskonale. Co do tego wątpliwości mieć chyba nie możemy. Jak do owej znajomości doszła? Niewątpliwie każde słowo świętych Ksiąg wnikało bez trudu w Jej przeczyste serce i na zawsze zapadało w Jej umysł oświecony pełnią łaski. Ale w życiu Marii wszystko odbywało się i drogą nadprzyrodzoną, i równocześnie przyrodzoną, naturalną. (Czyż zresztą nie jest to rytm każdego chrześcijańskiego życia?) Toteż nie możemy wątpić, że swą znajomość Pisma zawdzięczała Maria nie tylko bezpośredniemu działaniu łaski, ale że zdobywała ją w najzwyklejszy ludzki sposób – przez słuchanie i rozważanie.
Maria była wychowana w świątyni. Miała sposobność nauczyć się Psalmów i poznać Proroków, słuchając liturgicznych śpiewów i przemówień kapłanów. Czy umiała czytać? Na to pytanie odpowiedzieć chyba nie sposób. Nie jest to wykluczone. Wprawdzie nie bardzo zajmowano się podówczas edukacją dziewcząt, ale Maria pochodziła z rodu Dawida, a choć rodzina Jej była uboga, jednak możliwe, iż tradycje króla-poety były w niej żywe i obowiązujące. Przy tym, jako wychowanka świątyni, miała zapewne sposobność uzyskania tej cennej umiejętności. Ale nawet gdyby czytać nie umiała, to i ten fakt nie oznaczałby, że nie była wykształcona, że nie była „biegła w Piśmie”. (Bo pojęcia te w owym czasie i środowisku bez mała się pokrywały.) Słusznie pisze Daniel Rops, że my, ludzie XX wieku, mamy – dosyć zresztą zdumiewający – kult dla zadrukowanego papierka i nie możemy pojąć, iż wiedza może być przekazywana inaczej niż za pomocą drukarskiego czernidła. Tymczasem ludzie Wschodu mieli pamięć tak wygimnastykowaną, że ich nauka odbywała się w dużej mierze oralnie. Poprzez słuchanie i powtarzanie. I – tłumaczy dalej Daniel Rops – ta pamięć, której my tak nie ufamy, przechowywała słowa prawdy oraz wiedzę o świecie i ludzkich dziejach tak dokładnie i wiernie, jak szczelna cysterna przechowuje wodę.
Jakimkolwiek więc sposobem – przez czytanie czy słuchanie – poznawała Maria Boże Objawienie zawarte w Piśmie świętym, możemy i musimy wierzyć, że poznawała je „po ludzku”, to znaczy nie jedynie poprzez bezpośrednie działanie łaski, ale także – pozostając we wszystkim od nas wyższa, a równocześnie będąc z każdym z nas w człowieczeństwie zbratana – zdobywała swą wiedzę (dziś powiedzielibyśmy „religijne wykształcenie”) poprzez pracę, naukę, skupienie, wysiłek.
Nazwy są inne, ale rzecz ta sama: myśl człowiecza prawd i praw Bożych ciekawa. Serce ludzkie ku ich rozważaniu podane.
Maria, modląc się i będąc całkowicie zatopiona w Bogu, była na spotkanie Jego Objawienia gotowa. Niemniej pozdrowienie anielskie zaskoczyło Ją.
Usłyszawszy anielskie słowa, „zatrwożyła się”.
Ale jakaż różnica między owym zatrwożeniem Marii a lękiem Zachariasza, gdy sześć miesięcy wcześniej ten sam anioł Gabriel zapowiedział mu narodzenie syna. „Zachariasz zatrwożył się ujrzawszy go i lęk go ogarnął.” Otóż Marii nie ogarnął lęk. A to jest wielka różnica. Bo bojaźń bywa dwojaka. Jedna – dobra – ta, którą Pismo święte nazywa bojaźnią Bożą i która płynie z miłości, a prowadzi w mądrość. I jest bojaźń druga, która jest strachem. A strach nie płynie z miłości i nie rodzi mądrości. Przeciwnie. Rodzi się z tchórzostwa i egoizmu, a prowadzi w małoduszność, podłość, czasami w rozpacz. I ten to właśnie zły, ludzki, umniejszający strach kazał biednemu Zachariaszowi wątpić i nie dowierzać. Taki strach nie musnął Marii. Nie zahamował ani na chwilę doskonałego funkcjonowania wszystkich władz Jej serca i umysłu. Przeciwnie, myśl Jej działała szybko i sprawnie.
I Maria po chwilowym onieśmieleniu zaczęła się zastanawiać. „Rozważała, cóż by to było za pozdrowienie.”
Tak pierwszym odruchem Marii, pierwszą Jej czynnością w obliczu anioła, w obliczu Bożego wysłannika, była myśl. Zastanowienie. Panna Mądra chciała rozumieć.
Ludzie na ogół dość chętnie pokrywają swe myślowe lenistwo wymówką, że „nie należy zbytnio badać, lepiej jest słuchać i wierzyć ślepo”. Nie lubią kłaść na głowę „cierniowej korony myśli”, jak pięknie pracę ludzkiego umysłu szukającego prawdy nazywał ksiądz Konstanty Michalski. Skutek jest taki, że nieraz chętniej dają posłuch – a tym samym podporządkowują swe postępowanie – różnym emocjom, wrażeniom i rzekomym natchnieniom. Nieraz wolą zdawać się na dyktat przeróżnych wróżebnych znaków, nawet snów, niż zdobyć się na wysiłek umysłowy, by zbadać, w co wierzyć i jak postępować należy. Toteż często widzimy, że wiara ludzi, nawet ludzi pełnych dobrej woli, przemienia się w jakieś emocjonalne i irracjonalne odruchy, z pobożności ześlizguje się w dewocję, nawet – częściej niżby się zdawać mogło – stacza się po prostu w zabobon.
Rozmowa Marii z aniołem idzie po linii rozumowej, jest – ze strony Marii – wysiłkiem zrozumienia prawdy i szukania drogi.
Anioł po pozdrowieniu przystępuje do wypełnienia misji, z jaką został na ziemię posłany: oznajmia Marii, że ma począć i porodzić Syna, który „będzie wielkim i Synem Najwyższego nazwany będzie”. Objaśnia też, że ów Syn otrzyma od Boga stolicę Dawida, że będzie królował nad domem Jakubowym.
Maria, jako osoba znająca Pismo, rozumie język Psalmów i Proroków, którym posługuje się anioł. Wie, co jest przedmiotem Bożych obietnic i tęsknot Izraela. Są one także Jej tęsknotami. Bo – chociaż tylko niewiasta – Maria żyje tymi myślami i pragnieniami od dzieciństwa. Kobiety na Wschodzie były na ogół odsuwane od udziału w sprawach publicznych. Nawet w świątyni były do kultu religijnego dopuszczane tylko z bardzo daleka. Ich domeną był – i miał być – dom. Rodzina. I wszystkie drobne, codzienne sprawy z bytem domu i rodziny złączone. Maria nie wynosi się nigdy nad swoje siostry – kobiety. Nigdy nie uchyla się od pełnienia ich niskiej, nieefektownej i tak bardzo niedocenianej pracy. Z całą prostotą staje w szeregu tych milionów kobiet, które piorą, szyją, naprawiają, gotują i sprzątają. Ale myśl Jej, serce Jej nie ogranicza się do tych, na pewno przez Nią doskonale wykonywanych prac. Serce Jej nie wypełnia się ich dokuczliwą drobiazgowością. Przeciwnie, myśl i serce Marii wybiegają daleko poza krąg spraw rodzinnych i domowych. Nie zaniedbując ich Maria przejmuje się i zajmuje sprawami szerszymi, sprawami i troskami swego narodu i łączy się ze swym ludem w jego mesjańskich tęsknotach.
Toteż szybko się orientuje, o co chodzi aniołowi. Z przebiegu rozmowy widać, że od razu zrozumiała, iż chodzi o obiecanego Mesjasza, a także, że Ona została przez Boga na Matkę Mesjasza upatrzona.
Bo Maria – choć pyta – jednak wierzy od razu. Nie żąda jak Zachariasz znaku, który by uwierzytelnił słowa anioła. Wie, że stojący przed Nią Gabriel jest wysłannikiem Bożym. Pyta w innym celu: pyta, bo musi, bo chce zrozumieć. Pyta, by wiedzieć, jak postąpić.
Pytać jest prawem i obowiązkiem człowieka. Jego wiara ma być rozumna, a posłuszeństwo w pełni świadome. Gdyby nie takie było prawo i wola Boża dla ludzi, istot rozumnych, owo pytanie postawione aniołowi, a więc pośrednio Bogu, mogłoby być poczytane za zuchwalstwo.
Tymczasem w ustach Marii brzmi jak gorliwość. Brzmi jak wysiłek zdążający do poznania właściwej a najlepszej drogi. Bo Maria zdaje się w tym momencie nie wiedzieć, jak postąpić. Zdaje się przed Nią zarysowywać konflikt. I tu jest moment owego dramatycznego spięcia, o którym wspominałam na początku. Maria musi wybrać między natychmiastowym i bezwzględnym posłuszeństwem Bogu a wiernością w dotrzymaniu uczynionej Mu obietnicy.
A Maria, Panna Wierna, wie, że trzeba dotrzymywać obietnic, tym bardziej obietnic uczynionych Bogu. Trzeba się uiścić z wszelkich przyjętych zobowiązań. I Maria jest tak wierna, że za ową wierność gotowa jest zapłacić zrzeczeniem się zaszczytu i przywileju, jaki Jej anioł zapowiada: zaszczytu zostania Matką Mesjasza.
„Jakże się to stanie, skoro męża nie znam?”
Słowa te jakoś niedwuznacznie wyrażają, że między wypełnieniem zleceń anioła a postanowieniami Marii zachodzi kolizja. Bo niewątpliwie słowa te, stwierdzające stan faktyczny, należy rozumieć i jako postanowienie. Czas teraźniejszy obejmuje tu i czas przyszły.
Wiele dyskutowano na temat tych słów. Tej domyślnej obietnicy Marii. Niektórzy starali się wykazać jej – co najmniej – „dziwność” na tle współczesnego obyczaju. U Żydów bowiem ślub dziewictwa – z którym tu najwidoczniej mamy do czynienia – był rzeczą zadziwiającą. Spotykamy się z nim co prawda w nazireacie, ale składali go tylko mężczyźni i to najczęściej – tylko na pewien okres czasu. U kobiet praktyka ta nie była znana. Była sprzeczna z ówczesnymi pojęciami o kobiecie, jej roli i zadaniach. Kobieta bezdzietna była u Izraelitów okryta hańbą. Macierzyństwo stanowiło jej najwyższą chlubę, uważano je za błogosławieństwo Boże; każde bowiem pomnażało możliwość owego narodzenia, na które od tylu lat czekał Izrael w utęsknieniu. Jakżeż więc osądziliby Żydzi kobietę, która czyniąc podobny ślub wyrzeka się tym samym możliwości, szczęścia i przywileju, by zaliczać się do przodków Mesjasza? Byłoby to w pewnym sensie przekreśleniem jej racji bytu, sprzeniewierzeniem się obowiązkom, byłoby to stawaniem w poprzek Bożych zamiarów i zamykaniem drogi przed Jego najcenniejszym darem.
To wszystko prawda. Ale im dłużej o tej sprawie myślimy, tym bardziej dochodzimy do przekonania, że jednak o taką właśnie obietnicę, o taki ślub tu chodzi. Zresztą nie jest to tak dziwne, jak by się w pierwszej chwili zdawać mogło. Maria jest wprawdzie córką Izraela, córką Starego Zakonu, ale od Niej zaczyna się także Zakon Nowy. Nowe Przymierze. Czyż tak trudno przyjąć, że jako pierwszy kamień pod budowę chrześcijaństwa kładzie Maria ową rzecz w Starym Testamencie nieznaną – dziewictwo? Ono, tak mało w Starym Zakonie cenione, będzie jednym z fundamentów owego przewartościowania, jakie przyniesie z sobą Ewangelia. Będzie punktem wyjścia dla nowych, dotąd nie znanych zasad życia, do nowej roli i godności kobiety. Dotąd kobieta była i miała być – wyłącznie matką. W tym była jej jedyna wartość. Odtąd będzie pełnym człowiekiem. Jej wartość będzie związana nie z jej funkcją, ale z jej osobowością. Zmienią się w stosunku do niej i sądy, i prawa. Dotąd kobieta, która zdradziła mężczyznę, do którego prawnie przynależała, miała być kamienowana. Z chwilą gdy zgrzeszyła, nie było dla niej drogi odwrotu. Nie mogła drogą duchową odzyskać straconej czystości. Mający się narodzić Syn Marii zmieni to. Pozwoli kobiecie odradzać się poprzez żal i miłość. Poprzez żal i miłość odzyskiwać utraconą czystość.
Kobieta zostanie zrównana z mężczyzną w rzeczy dla człowieka najbardziej istotnej: w prawie i możliwości duchowej regeneracji. W prawie i możliwości powtórnych narodzin.
Pod te przewartościowania położyła fundament Maria swoim ślubem czystości. Poprzez niego realizowała i w życie wprowadzała pojęcia chrześcijańskie.
Panna Roztropna pyta, aby wiedzieć, jak ma postąpić, a Panna Mężna pytać się ośmiela. Bo na to, by spytać anioła, niemałej trzeba było odwagi. Kobiety na Wschodzie nie występowały aktywnie. Nie było w zwyczaju, by żądały wyjaśnień i tłumaczeń. Wychowywano je w pojęciu, że ich obowiązkiem jest bierne posłuszeństwo. Maria była bardzo młoda. Była wychowana w świątyni, miejscu, gdzie kobieta tym bardziej miała milczeć i mniej niż gdziekolwiek do pytań była uprawniona. Zresztą wiemy, że z natury była w słowach oszczędna. Że była cicha i małomówna. A jednak teraz nie waha się odezwać. Ośmiela się pytać. Żądać wyjaśnień. Jest to śmiałość u Niej właściwie zdumiewająca.
Na tę śmiałość jednak Maria zdobywa się. Bo nieśmiali bywają ludzie myślący o sobie i o tym, jakie wywierają wrażenie. Ludzie myślący o Bogu i o drugich – także myślący o jakiejś wielkiej sprawie lub o sztuce – nieśmiali nie bywają. A chociaż nie bywają ani hałaśliwi, ani natrętni, nie brak im odwagi i śmiałości mówienia lub pytania tam i wtedy, gdzie i kiedy pytać i mówić wymaga służba Boża, dobro drugiego człowieka, tam gdzie chodzi o sprawę, której służą, lub o sztukę, której się oddali.
I dlatego to Maria, z ludzi najbardziej pokorna, śmie pytać. Pytać anioła, pytać Boga.
Zawsze podziwiamy – i słusznie – owo pokorne fiat, którym Maria uznała się służebnicą Pańską i przyjęła Boże macierzyństwo. Ale może za mało podziwiamy pokorę owego pierwszego pytania: „Jakże się to stanie”. A jednak w tym pytaniu ujawnia się pokora równie wyraziście, jak w mającym za chwilę nastąpić „Niechaj mi się stanie”. Jest to pokora ukryta tak głęboko, że zatraciła nawet swą nazwę.
Jakżeż bowiem wygląda faktycznie rozgrywający się w tym zwięzłym dialogu dramat? Bóg daje poznać Marii, że obrał Ją za narzędzie swej łaski. I pyta Ją – jak zawsze, jak ustawicznie, niestety jakżeż często bezskutecznie pyta każdego z nas, powołując nas do wykonania swej woli i ofiarowując swe dary: czy chcemy, czy się godzimy, czy przyjmujemy?
Człowiek od przyjęcia tych Bożych propozycji najczęściej się uchyla. Daje odpowiedzi wymijające. Nie chciałby odmówić, a nie ma odwagi przyjąć. Ale nawet tak wykręcając się od przyjęcia ofiarowywanych mu darów, umie – z samego faktu ich proponowania – wyciągać zadowolenie miłości własnej. Nawet nie przyjętymi łaskami umie sycić swą pychę. Mimo wszystko czuje się nimi wywyższony, wyróżniony, uprzywilejowany. A tego właśnie pragnie zawsze natura człowieka; zawsze wyrywa się z braterskiej równości i zdąża w wywyższenie, w wyróżnienie, w przywilej. Człowiek nie tyle pragnie mieć, ile mieć więcej. Nie tyle być cenionym, ile cenionym wyżej. Nie tyle być kochanym, ile kochanym bardziej, kochanym wyłącznie. I biorąc jakoś najogólniej, to jest chyba najistotniejsza sprężyna ludzkich dziejów, to motor szczęścia i nieszczęścia poszczególnych ludzi; każdy dąży do wydobycia się na wywyższona platformę; inni prowadzą kontrakcję, by go na nią nie dopuścić albo by przez niego zdobyty czy posiadany przywilej mu odebrać, jego zrównać z resztą ludzi, a siebie – ewentualnie – na to oczyszczone miejsce wywindować.
Coś z tego mechanizmu ludzkiej natury uwidacznia się także w porządku najwyższym, w ustosunkowaniu się człowieka do darów Bożych. Człowiek czuje się zadowolony i zaszczycony, gdy pozna, że Bóg powołuje go do wypełnienia jakiegoś ważnego zadania. I nie przejmuje się zbytnio tym, że źle na to wołanie odpowiada, natomiast czuje się ucieszony, a także ubezpieczony faktem, że owego wołania był przedmiotem.
A gdy jakoś, choćby dość połowicznie, na owo wołanie odpowie, jest głęboko przekonany, że dobry wybór uczynił Bóg, jego właśnie dopełnienia swych zadań powołując. Gdzieś, na dnie serca, jest przekonany, że wie najlepiej, jak ową wolę Bożą wypełnić, a choć czasami wyznaje się „nędznym narzędziem w ręku Boga”, jednak – umiejąc kłaść pychę nawet w formułkę pokory – jest przekonany, że narzędzie jest dobre, sprawne, trafnie wybrane. Jest przekonany, że jest ono niezastąpione.
Maria ani przez chwilę nie pragnęła dla siebie żadnego przywileju. Nawet tego, by zostać Matką Mesjasza. Pragnęła, by Mesjasza Bóg zesłał na ziemię, by skończyła się tęsknota i cierpienia Jej narodu. Nie uważała jednak, że Ona ma być – czy musi być – narzędziem Bożego Miłosierdzia. Nie pomyślała ani przez chwilę, by Ona, stworzenie, mogła być Bogu do wykonania Jego planów naprawdę potrzebna, tym bardziej, że mogłaby być niezastąpiona. Z świętych pragnień i tęsknot osoba Jej była całkowicie wyłączona. Wszystkie Jej myśli obracały się dookoła Boga, żadna nie wracała ku Niej. I tu, w tym poczuciu własnej nieważności, w tym zbagatelizowaniu swego wyróżnienia, swego udziału w mających nastąpić wydarzeniach – tkwi głęboka pokora owego, z pozoru zuchwałego, „jakże się to stanie”.
Anioł daje odpowiedź na pytanie Marii. Wyjaśnia sprawę, która Ją niepokoiła. Usuwa Jej obawy. Zapewnia, że przyjmując na siebie zadanie przeznaczone Jej przez Boga będzie mogła pozostać wierna swym postanowieniom i swemu przyrzeczeniu. Tłumaczy, że stanie się to za sprawą Ducha Świętego i za sprawą Najwyższego.
I wtedy to – ale dopiero wtedy – Maria spełniwszy, co do Niej jako do człowieka należało, zbadawszy rzecz rozumnie, trwając wiernie przy swych obietnicach i prosząc o światło z wysoka, uspokojona i szczęśliwa może rzucić się miłośnie w Boże ramiona, może oddać się Bogu bez zastrzeżeń, ufnie i radośnie, na śmierć i życie.
A gdy tak Maria, aktem w dziejach ludzkości jedynym – a jednak w swej treści moralnej co dnia przez każdego z nas powtarzanym – zgodziła się na wypełnienie woli Bożej, przyjęła wyznaczone sobie zadanie, „odszedł od Niej anioł”.
Odszedł, by w Jej ziemskim życiu więcej nie wrócić.