Wpuścić Boga do naszej codzienności

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB

publikacja 23.09.2020 06:51

Jest cudownie, ale i niebezpiecznie. On nam ją gotów całkowicie poprzewracać!

Wpuścić Boga do naszej codzienności Ray Dumas / CC-SA 2.0 Myślę, że przede wszystkim trzeba wyzbyć się swojego przekonania, że czas dla Boga to jest czas dla Boga, a czas dla mnie to jest czas dla mnie. Jeżeli ja jestem dla Boga, to wszystko jest dla Boga w moim życiu. I wszystko to, czym żyjemy jest jakoś Jemu ofiarowane i na to nie trzeba żadnych długich modlitw, a zwłaszcza długich sformułowań; na to potrzeba jednego prostego (ale częstego) spojrzenia ku Niemu. To wszystko, nic więcej.

Chrystus wszedł więc w naszą codzienność, aby w niej zamieszkać; to na początek prawda, ale czy cała prawda? Okazuje się po jakimś czasie, że nie cała. Jest jeszcze ciąg dalszy. Wpuścić Boga do naszej codzienności jest cudownie, ale i niebezpiecznie. On nam ją gotów całkowicie poprzewracać; prędzej czy później zrobi to na pewno, skoro nie możemy żyć na ziemi bez końca; ale nawet póki rzeczy mogą jeszcze trwać tak, jak przywykliśmy, póki jeszcze, mówiąc przenośnie, znajdujemy wszystko tam, gdzieśmy to położyli – i tak Bóg gotów nam przynajmniej pozmieniać znaki wartości, i to, cośmy zaliczali do plusów, znajdujemy na minusach, a to, cośmy byli gotowi zaksięgować pod „winien”, znajdujemy pod „ma”. Przeciwko temu więc, co gotowi jesteśmy uznać za Boży bałagan, człowiek protestuje. Najpierw tylko w ten sposób, że chowa się, myśli o czym innym, udaje, że nie widzi. Nasz emeryt z pieskiem jest na swoim poziomie życia bardzo sympatyczną postacią, może być nawet całkiem pobożny. Ale nawet taka miła i pobożna postać może odmówić rozpoznania Bożej interwencji czy uznania Bożego planu. „Zostawcie mnie i pieska w spokoju, nam zupełnie do szczęścia wystarczy nasza rodzinna ziemia, nasza codzienność: wieczorny spacer, kolacja, domowe ciepło. No, ewentualnie możemy posłuchać o tym, że trzeba być dobrym dla bliźnich: to się i mnie może przydać, i mojej starej. (Jej zwłaszcza.)”

To jeszcze brzmi całkiem swojsko. Ale jak daleko może się posunąć człowiek w swoim proteście przeciw Bożej interwencji? To widzieliśmy, niestety: aż do ukrzyżowania. I wtedy kończy się złoto-błękitna piosenka o rozkoszach świętości, kończą się tajemnice radosne, a tajemnice bolesne są właśnie takie, jak je nazywamy: bolesne. Bolesne dla Chrystusa, który wziął na siebie nie tylko ludzką naturę, nie tylko ludzkie zwyczajne cierpienie, ale i cierpienie za zbawienie świata; i bolesne dla nas, a to z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że dowiadujemy się prawdy o sobie, a po drugie dlatego, że w taki czy inny sposób, prędzej czy później, i my także jakiegoś cierpienia musimy zaznać.

Prawdę o sobie odkrywamy na modlitwie wtedy przede wszystkim, kiedy widzimy, jakim trudem modlitwa jest dla nas. Byleby się trochę zmył uczuciowy zapał, a już wszystko inne okazuje się pilniejsze i ważniejsze od czasu na modlitwę. Ale dowiadujemy się tej prawdy także wtedy, kiedy Bóg sprawia, że coraz lepiej zdajemy sobie sprawę z naszej grzeszności, z niedoskonałości naszych motywów postępowania, z tego, jak łatwo krytykujemy innych za to, co popełniamy sami. Do tej świadomości szczególnie nam pomaga otoczenie. W życiu monastycznym jedną z najstarszych pokus jest chęć, żeby odejść gdzie indziej, bo w tym towarzystwie, w którym jestem, to już naprawdę nie da się żyć. I wszyscy dawni i nowsi mistrzowie zgodnie twierdzą, że to jest złuda, po prostu dlatego, że człowiek zabiera ze sobą swoje problemy, dokądkolwiek pójdzie. Mnich, który cierpi taką pokusę, od razu może być rozpoznany jako ktoś, kto już dowiaduje się prawdy o sobie, tylko nie chce przyjąć jej do wiadomości i dlatego usiłuje uwierzyć, że to nie on jest winien, tylko inni. Nie dość długo żyłam w tzw. „świecie”, żeby wiedzieć, czy i tam można odnaleźć taką prawidłowość. Niemniej świadomość naszych win i słabości jest wielkim skarbem. Prowadzi do uspokojenia, łagodzi w nas agresję, a w ostatecznym rozrachunku bardzo pomaga stanąć twarzą w twarz z Bogiem. To Lewis dał jednej ze swoich książek tytuł „Dopóki mamy twarze...” – a sens jest ten, że sam Bóg nawet nie może stanąć przed nami twarzą w twarz, objawić się nam, póki nosimy zamiast twarzy maski. No cóż: zdzieranie tych masek z twarzy nie jest wesołe ani przyjemne, ale bywa konieczne.

Prędzej czy później też, czy to z przyczyn „międzyludzkich”, czy z racji choroby, zjawia się w naszym życiu cierpienie. Przy tym temacie oczywiście trzeba dużej ostrożności. Znana jest wszystkim historia tegoż Lewisa, który pisał i przemawiał dużo i mądrze na temat sensu cierpienia, i słuszne było to, co pisał i mówił, tylko że on to wszystko głosił z bezpiecznego miejsca, ze swojego wygodnego kąta, w którym cierpienie było nieobecne. Kiedy wreszcie przyszło i na niego, o mało się nie załamał; tak trudno było w bólu zastosować do siebie to, czego przez wiele lat uczył innych. Niemniej pozostaje prawdą, że cierpienie jest jedną z podstawowych rzeczywistości naszego życia; i Chrystus wszedł także i w tę rzeczywistość i przyjął ją na siebie w całości, pełną miarą.

Pismo Święte nie pozostawia nam żadnej wątpliwości, ani co do faktu, ani co do intencji: cierpiał dla naszego zbawienia, wydał się w ofierze za nas. Umarł, zgodnie z Pismem, za nasze grzechy (1 Kor 15,3); za wszystkich umarł Chrystus (2 Kor 5,15); wydał siebie samego za nasze grzechy (Ga 1,4)...

A nie była to cena błaha. Kiedy Piotrowi nie mogło się coś takiego w głowie pomieścić i upomniał Chrystusa: - Panie, niech cię Bóg zachowa, nie przyjdzie to nigdy na ciebie! – Chrystus zareagował bardzo ostro: - Zejdź mi z oczu, szatanie! (Mt 16,21–27); ale w ostatniej chwili sam modlił się bardzo podobnymi słowami: - Jeżeli to możliwe, niech odejdzie ode mnie (Mt 26,39). Może i my, jak Piotr, wolelibyśmy być zbawieni za mniejszą cenę. Refleksja teologiczna Kościoła głosi, że jedna kropla krwi wcielonego Syna Bożego wystarczyłaby, mówiąc obrazowym językiem biblijnym, do obmycia z grzechu całej ludzkości. Po cóż więc było wylewać wszystko, oddać życie, zapłacić najwyższą możliwą cenę?

Od kilku stuleci istnieje w Kościele kult Najświętszego Serca Jezusa. Jest to siedemnastowieczna nazwa na myśl, która jest stara jak chrześcijaństwo. Skoro przez serce rozumiemy życie wewnętrzne, a szczególnie miłość – chodzi nam o to, aby zrozumieć (na ile to dla nas możliwe) i uwielbić intencje Pana naszego, a także odpowiedzieć miłością na Jego miłość. Jeżeli więc pytamy, jaki jest przedmiot najgłębszej, podstawowej miłości Syna Bożego, jak Go znamy z Ewangelii, musimy odpowiedzieć: Ojciec. A po Ojcu wszystko to, co On stworzył i co umiłował. (Gdybyś jakiejś rzeczy nie miłował, nie byłbyś jej stworzył... Mdr 11,24.) Jeśli cokolwiek wiemy o życiu Trójcy Świętej, to właśnie to, że tym życiem jest miłość: Miłość osobowa między Ojcem i Synem, Duch Święty. A taka Miłość nie liczy kosztów, oddaje się cała, płaci najwyższą cenę za to, żeby cześć i miłość dla Ojca mogła popłynąć także z ludzkości, żeby porwać ludzkość w ten – nazwijmy to – boży krwiobieg miłości. Miłość ogromna, powiedzielibyśmy wręcz „szalona”, dąży do oddania się bez reszty. Jakieś blade cienie takiej miłości znajdujemy czasem i w swoim życiu, na przykład na widok jakiegoś zachwycającego krajobrazu ogarnia nas chęć, żeby się w niego wtopić, zatracić się w nim – to właśnie taki blady cień tego zachwytu, jaki Syn Boży ma dla Ojca; zachwytu, który każe Mu płacić najwyższą cenę, siebie samego, nie oglądając się na to, czy by nie wystarczyła mniejsza. Sam powiedział, że nie ma większej miłości niż oddać życie za tego, kogo się miłuje – i tak rzeczywiście postąpił. A nas w ten szalony pęd miłości zagarnął. Zapowiada Jan Chrzciciel: - On was skąpie w Duchu Świętym (por. Mk 1,8), tak jak ja kąpię was w wodzie. On sprawi, że Duch Święty, Miłość trynitarna, będzie przepływał przez was, jak przepływa przez Ojca i Syna. A my mówimy „zbawienie” i rozumiemy przez to coś dobrego na potem, ale zdecydowanie na potem, a teraz, owszem, trzeba tak żyć, żeby się z tym darem nie rozminąć, ale minimum uwagi do tego wystarczy, reszta może iść na nasze własne sprawy…

Ale On najwyraźniej chciałby więcej niż to minimum. Chciałby, żeby te nasze własne sprawy także były skąpane w Duchu Świętym. Przez usta św. Pawła przypomina nam, że nawet Jego totalna ofiara nie załatwia jeszcze wszystkiego; sformułowanie Pawła jest niemal szokujące: - Dopełniam w moim ciele to, czego brak udrękom Chrystusa (por. Kol 1,24). Brak? jeszcze brak? Najwyraźniej więc potrzebne jest jeszcze jakieś dopełnienie z naszej strony. Tu już nasz emeryt ma wielką ochotę protestować: jak to, on miałby być powołany do udziału w zbawianiu świata? Czy to nie za wielkie wymagania? Czy nie byłaby to nawet megalomania? Przecież on tak niewiele żąda: chciałby po prostu zająć się spokojnie i pobożnie swoimi sprawami i wyprowadzać wieczorem pieska, nie ryzykując, że się natychmiast wplącze w jakąś kosmiczną awanturę!

Otóż gdyby to Chrystusowi wypadło taniej, moglibyśmy spokojnie zająć się w życiu czym innym; ale nie możemy, mając przed oczyma taką miłość, taką ofiarę. Otóż nie możemy, będąc stworzeniami Boga, usiłować żyć wbrew Jego planom i udawać – zwłaszcza długo udawać – że nam z tym dobrze. Człowiek nieraz stara się udawać to bardzo usilnie i nawet na jakiś czas potrafi to sobie i otoczeniu wmówić; po czym w końcu odkrywa, jak odkrył przed nim stary mędrzec, że wszystko to pustka i pogoń za wiatrem. Radość była gdzie indziej, ale myśmy na nią nie znaleźli czasu. Jeruzalem, Jeruzalem – jak śpiewaliśmy w dawnej liturgii – nawróć się do Pana, Boga twego...

Łatwo to powiedzieć… Myślę, że przede wszystkim trzeba wyzbyć się swojego przekonania, że czas dla Boga to jest czas dla Boga, a czas dla mnie to jest czas dla mnie. Jeżeli ja jestem dla Boga, to wszystko jest dla Boga w moim życiu. I wszystko to, czym żyjemy jest jakoś Jemu ofiarowane i na to nie trzeba żadnych długich modlitw, a zwłaszcza długich sformułowań; na to potrzeba jednego prostego (ale częstego) spojrzenia ku Niemu. To wszystko, nic więcej. Ale wtedy właśnie można stanąć przed Bogiem na co dzień, na cały czas, a nie tylko na wyznaczone chwile.

Fragment książki „Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.