Płaszcz

o. Roman Bielecki OP

publikacja 04.12.2020 06:00

"Chrystus na różne sposoby próbuje nas doprowadzić do takiego momentu w naszej wierze, kiedy zrozumiemy, że żyjemy wyobrażeniami, a nie prawdą na własny temat...". Fragment książki o Romana Bieleckiego OP, "Dwa grosze".

Płaszcz

Tak przyszli do Jerycha. Kiedy razem z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, siedział przy drodze niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza. Słysząc, że Jezus z Nazaretu przechodzi, zaczął głośno krzyczeć: „Synu Dawida, Jezusie, zmiłuj się nade mną!”. Wielu nakazywało mu, aby umilkł, lecz on jeszcze głośniej krzyczał: „Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!”. Wtedy Jezus zatrzymał się i rzekł: „Zawołajcie go!”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Odwagi, wstań, woła cię!”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i szedł do Jezusa. A Jezus zwrócił się do niego: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. Niewidomy odpowiedział Mu: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Odrzekł Jezus: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Zaraz przejrzał i szedł drogą za Nim. (Mk 10,46–52)


Swego czasu ksiądz Adam Boniecki opowiadał o tym, jak to po wielu latach spędzonych w Watykanie wrócił do Polski. Był nasycony wiedzą, doświadczeniem obcowania z wielkim Kościołem i jego sprawami, pamięcią pracy w pobliżu papieża. Miał głowę pełną pomysłów. Dość szybko został kapelanem w jednym ze szpitali. Chętnie podjął się tej funkcji, licząc na to, że będzie miał okazję do prowadzenia z chorymi ciekawych rozmów o sensie cierpienia i tajemnicy krzyża. Pierwszego dnia wszedł do jednej z sal, w której leżał człowiek terminalnie chory. Ten złapał go za rękę, popatrzył mu w oczy i spokojnym głosem powiedział: Proszę księdza, niech mi ksiądz opowie o Bogu dobrym. Jak wspomina ksiądz Adam, prośba tego człowieka wywarła na nim ogromne wrażenie. Wszystkie mądrości, które miał w głowie, w obliczu tej szczerej prośby wydały mu się niczym.

Przypominam sobie tamtą historię przy okazji przeczytanej Ewangelii. Wyobrażam sobie, że spotkanie Jezusa z niewidomym człowiekiem mogło się zakończyć zupełnie inaczej. Choć Bartymeusz bardzo prosił o uzdrowienie i nastawał  na to, żeby Jezus go zobaczył, to w chwili, kiedy  Jezus powiedział, by go zawołać, nic się nie stało. Niewidomy tak jak siedział, dalej pozostał na swoim miejscu. Co więc się wydarzyło?

Bibliści podkreślają dwie ważne rzeczy w tej historii. Po pierwsze, ten człowiek nie dał się zakrzyczeć przez tłum, który go uciszał. Był do tego stopnia zdeterminowany, że przebił się ze swoim wołaniem. A po drugie, odrzucił płaszcz, którym był przykryty. Zrobił to i już nigdy po niego nie wrócił. Przynajmniej ewangelista nic o tym nie mówi. Bartymeusz został uzdrowiony i nie wrócił po to, co zostawił. Bez płaszcza poszedł za Jezusem. To, wbrew pozorom, istotny szczegół. Bo płaszcz był dla niego znakiem choroby i ułomności. To rzecz, która go definiowała, określała jego tożsamość jako człowieka wykluczonego, gorszego od innych. Stanowiła też jego ochronę, coś, za czym się chował przed światem, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Gest odrzucenia od siebie płaszcza jest odsunięciem tego wszystkiego, co ze sobą niósł. Społecznej roli, w którą Bartymeusz wszedł, i sposobu funkcjonowania przed ludźmi, a może i przed samym sobą.

Płaszcz jest kluczowym doświadczeniem także w naszym spotkaniu z Jezusem. Nie musi  chodzić o chorobę. To coś, co naznacza nasze życie i wpływa na relację z Bogiem. Warto o tym pomyśleć szerzej. Spróbować zdefiniować siebie i zobaczyć, że Ewangelia o Bartymeuszu nie jest odległa od nas, mimo że jesteśmy ludźmi widzącymi, a nie dotkniętymi fizyczną ślepotą.

Takim płaszczem może być pewność siebie. Błyskotliwość, zamknięta w zdaniu: Ja wszystko wiem i na wszystkim się znam. Są tacy ludzie. Przychodzą do konfesjonału i nie dają szansy dojść do głosu księdzu, bo wszystko wiedzą. Wiedzą, jakie dostaną pouczenie, wiedzą, dlaczego coś zrobili, a czegoś nie. Wszystko są sobie w stanie wytłumaczyć. Spotykamy ich też na co dzień. Rozmawiamy o globalnym ociepleniu, oni wiedzą. Rozmawiamy o teologii apofatycznej, oni wiedzą. Rozmawiamy o polityce – wiedzą doskonale. Rozmawiamy o sporcie, są ekspertami, o molekułach – czują się jak ryby w wodzie. Są w stanie wypowiedzieć się na każdy temat i to z taką pewnością siebie, że trudno się temu sprzeciwić. Być może jednak to ich sposób ochrony przed światem. Tak, by nie pokazać cienia swojej niedoskonałości. Bo kiedy by się tak stało, to w swoim mniemaniu z pewnością straciliby zainteresowanie ze strony ludzi i okazałoby się, że są nudni i zwyczajni, a tego by nie znieśli.

Takim płaszczem może być wieczne niezadowolenie, krytykanctwo i malkontenctwo wyrażające się w tym, że widzę tylko to, co złe. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie żadnej pochwały. Nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego. Widzę jedynie zło, a jeśli już zobaczę jakiś kawałek dobra, to zawsze ze znaczącym „no, ale”. To przypadłość starego proboszcza, który zamiast wyrazić radość, że tylu ludzi przyszło na pasterkę, iż kościół się nie domyka, zaczyna od słów: „Drzwi zamykać, ogrzewanie jest”. Są czasem tacy profesorowie, którzy nie widzą wysiłku włożonego w esej, błyskotliwości tez zawartych w pracy, tylko mówią: „Kropki nie dajemy w tytule”, „Spacji nie ma na trzeciej stronie”. Trochę się z tego śmiejemy. I dobrze, bo to jest śmieszne, ale może to być doświadczenie wyniesione z domu, które potrafi naznaczyć nas na całe życie. Bo rodzice nie byli w stanie nas za nic pochwalić, tylko ciągle mówili o podnoszeniu poprzeczki i wymaganiu od siebie. Stąd się potem biorą poglądy wypowiadane z głębokim przekonaniem o tym, że nie warto dawać  pochwał. A jeśli już, to trzeba to robić oszczędnie, bo inaczej człowiek się psuje.

Płaszczem, za którym się chowamy, może być też pobożność. To bardzo subtelny i nieoczywisty sposób krycia się przed światem. Na przykład czytam tylko Pismo Święte i nic więcej. Nie widzę wartości innych książek. Rozmawiam jedynie o Panu Jezusie, i to w tonie natchnionym. Nie ma innej rozmowy w moim życiu, wszystko prędzej czy później musi być o Panu Jezusie. Nie opowiadam o serialach, muzyce, sporcie. Tylko Pan Bóg. Ukrywam się w sprawach świętych po to, by nie spotkać się z innymi ludźmi. Pobożność z pozoru wydaje się dobra, bo dotyczy w końcu Boga, uczestnictwa w nabożeństwach, adoracji, codziennego bycia w kościele nawet ze szczerych pobudek. Ale wierzcie mi, można to potraktować jako sposób ucieczki. W domu ktoś na mnie czeka, a mnie tam nie ma. Odkładam sprawy i przeczekuję tak, żeby nie rozmawiać, bo przecież teraz różaniec. Wszystko to zamiast. Przypomina się przenikliwe zdanie św. Jana z jego pierwszego listu: „Jeśliby ktoś mówił: »Miłuję Boga«, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (por. 1 J 4,20).

W końcu, choć to lista otwartych przykładów, takim płaszczem może być bezradność. Polega to na tym, że mówimy: Nigdy mi się w życiu nic nie uda, nigdy mi się nie udaje, nie udawało i tak już będę miał zawsze. Nawet już nie próbuję. Nazywa się to czasem samospełniającą się przepowiednią. Jak się takie zdanie powtórzy dwa razy, to pewnie jeszcze nie działa, ale jak się powtórzy dwa tysiące razy, to nabiera kształtów. Zaczynamy wierzyć w to, że rzeczywiście nic nam w życiu nie wyjdzie.

Pomijam w tym wyliczeniu wszelakiego rodzaju „-izmy”, bo one narzucają się w sposób naturalny. Alkoholizm, seksoholizm, chemia czy głodzenie siebie, to dość znane nawyki zasłaniające nasze realne problemy. Staram się pokazać te, które nie są takie oczywiste. Mówię o tym, bo warto być ze sobą szczerym i zobaczyć różne odsłony naszego płaszcza Bartymeusza. Warto je precyzyjnie nazywać. Czym się okrywam? Co przeszkadza mi w relacji z Bogiem albo do czego się przyzwyczaiłem, zakładając, że taką  rolę mam, w takiej funkcjonuję i nie chcę z niej wyjść? Trochę się dziwimy i bywamy zazdrośni, że dookoła nas inni doświadczają uzdrowień, że ich Jezus dotyka, a nas nie. Być może odpowiedź leży w tym szczelnym obudowaniu siebie, życiowym gorsecie, który, choć uciążliwy, bywa dla nas wygodny. Upraszcza obraz świata, defi niuje sposób bycia. I dużo robimy, żeby się to nie zmieniło.

W słynnej powieści Giuseppego Tomasiego di Lampedusy Lampart główny bohater, książę Salina, który żyje w czasach zjednoczenia Włoch w XIX wieku, jest człowiekiem bardzo głęboko i przenikliwie analizującym sytuację społeczną swojego kraju. Patrzy na wiatr rewolucji, tworzące się nowe układy polityczne i odchodzenie starego świata dawnej arystokracji. Widząc to wszystko, wypowiada słynne zdanie, będące tematem przewodnim tej historii: „Wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”. I ono doskonale oddaje stan naszego serca i naszej duchowości. Potrafi my dużo zrobić, żeby wszystko pozostało nienaruszone. Trochę przypudrować, trochę siebie poprzekonywać, bo generalnie bardzo się boimy zmiany.

To pewien paradoks, że mówimy Panu Jezusowi: Zmień mnie i pomóż mi, a równocześnie bardzo ostrożnie podchodzimy do ewentualnych decyzji. Przypomnijmy sobie scenę z Ewangelii św. Jana, kiedy Jezus spotyka człowieka, który od kilkunastu lat jest sparaliżowany. Wszystko dzieje się w Jerozolimie przy sadzawce nazywanej Owczą (Betesda). Chrystus podchodzi do niego i zadaje mu pytanie: „Czy chcesz być zdrowy?”. A ten w odpowiedzi mówi: „Nie mam nikogo, kto by mi pomógł” (por. J 5,6-7). Nie odpowiada na pytanie, ale od razu się zasłania i tłumaczy swoją sytuację.

Kiedyś rozmawiałem z człowiekiem, który przeżył podobne doświadczenie. Spotkaliśmy się po wielu latach od uzdrowienia z grzechu, z którym się zmagał przez długi czas. Spowiadał się, jak sam mówił, setki razy. Był na wielu rekolekcjach, rozmawiał z wieloma księżmi, przeszedł kilka terapii. Wszystko po to, żeby doświadczyć wolności i pozbyć się tego, co go niszczyło. Przełomowe okazało się dla niego uświadomienie sobie, że właściwie przez całe życie szukał winnego swojej sytuacji, a nie Zbawiciela. Ciągle mówił, że zachowuje się tak, a nie inaczej, bo miał taki dom, ma taki charakter, ma taką pracę, ma taki związek. I to wszystko go usprawiedliwiało. Chwila, w której zrozumiał, że potrzebuje Zbawiciela, a nie wymówek, stała się dla niego momentem  uwolnienia.

Skąd się bierze w nas takie myślenie? Sądzę, że jesteśmy dziś dotknięci dwiema pokusami sączonymi w nasze serca. Pierwsza to ta, w ujęciu której zbawienie kojarzy nam się z czymś koszmarnym i mało ciekawym. Lepiej zostawić tak, jak jest, i nic nie ruszać. Niebo w zestawieniu z grzeszeniem to jest wieczna nuda. Piekło natomiast jest bajką. Przyznajmy, że jest coś szalenie smutnego w tym, że choć czujemy, jak bardzo jest to nieprawdziwe, to w popularnym myśleniu taki schemat funkcjonuje i ma się dobrze. No bo jak inaczej wytłumaczyć hasła typu: „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą”? Modlimy się czasem Psalmem 51, który napisał król Dawid po tym, jak się wydało, że uwiódł żonę jednego ze swoich żołnierzy. Słowa tego psalmu są bardzo poruszające. Mówią o oczyszczeniu i uzdrowieniu. Ale pada tam również takie zdanie: „Przywróć mi radość z Twojego zbawienia” (por. Ps 51,14). Daj mi zobaczyć, ile zyskałem przez uwolnienie z grzechu, żebym nie myślał o tym jak o karze.

Druga pokusa, której ulegamy, polega na oswojeniu Pana Boga. On już nie jest dla nas Tym, który może nas uwolnić z grzechów. Jest bardziej przyjacielem,  powiernikiem, kolegą, kimś, z kim jesteśmy w relacji. Ktoś powie: Co w tym złego? To dobrze, że myślimy o Bogu jako o Kimś bliskim. To prawda, ale takie spojrzenie niesie w sobie niebezpieczeństwo potraktowania Boga jak misia z Krupówek. No bo ostatecznie to było mi źle i  porozmawialiśmy, pobyliśmy razem, ale żeby coś się zmieniło? Zwróćmy uwagę na to, co się dzieje w kontekście Bożego Narodzenia. Lubimy szopki i małego Jezuska zawiniętego w pieluszki. Trochę się wzruszymy, trochę pochlipiemy nad kondycją nieczułego świata, ale co nam takie niemowlę może zrobić? Nic. W żaden sposób nie ma kontaktu z naszym życiem. To bardzo bezpieczny obraz Boga.

W wywiadzie rzece Po co światu mnich? nasz jedyny polski trapista Michał Zioło przytacza wstrząsający fragment z Dzienniczka siostry Faustyny. Podczas jednego z objawień Faustyna wyznaje Jezusowi, że przed Jego majestatem i miłością jest straszną nędzą. I nam się wydaje, że Pan Jezus powinien powiedzieć do niej: Daj spokój, wcale tak nie jest, nie przesadzaj. A On mówi: To prawda, taka jesteś. I nie robi tego po to, żeby ją poniżyć, tylko po to, żeby we właściwych proporcjach ustawić ich relację. To Bóg, a nie nasz kolega. Jest Bogiem bliskim, ale jednak Bogiem. Za każdym razem, kiedy się modlimy, stajemy przed Bogiem Mocy. Do Niego mówimy: Pomóż! I wierzymy, że On może to zrobić. Kiedy zwracamy się do Niego: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną, nad moim udręczeniem, bo już nie mam siły na to wszystko, to stajemy przed Kimś, kto ma moc powiedzieć: Niech ci się stanie według twego słowa. To na całe szczęście nie jest mój kolega. To Pan Bóg, który traktuje nas uczciwie. Poważnie podchodzi do tego, co mówimy i co robimy. Dobrze, że tak jest, i dobrze, że stajemy przed Nim, bo przed kim mamy to robić? W chwili, kiedy już nie mamy siły udawać i jesteśmy sobą zmęczeni, może nam się wyrwać: Żebym przejrzał. Żebym w końcu odrzucił to, co mnie tak oddziela od rzeczywistości.

Chrystus na różne sposoby próbuje nas doprowadzić do takiego momentu w naszej wierze, kiedy zrozumiemy, że żyjemy wyobrażeniami, a nie prawdą na własny temat, co sprowadza się do uświadomienia sobie, że nie jestem taki, jak sobie wyobrażacie, a nawet nie jestem taki, jaki obraz siebie zbudowałem. To się nazywa oczyszczenie. Wtedy jesteśmy w stanie wejść na drogę zawierzenia i zaufania. Nie byle komu, ale Jemu – najdoskonalszej Miłości. To może się odbyć na przykład przed Najświętszym Sakramentem. Kiedy powiemy: Panie Jezu, przyszedłem tu, ale nie chce mi się modlić, nie mam na to siły, jestem smutny, mam dosyć. Jezus to przyjmuje, bo to też jest prawda o naszym sercu i naszym życiu. Być może pierwszy raz pokażemy, jacy jesteśmy. Przed Bogiem możemy być smutni, przed Bogiem możemy to ujawnić.  Jest taka stara anegdota o zakonnicach, choć z powodzeniem mogłaby opowiadać
o zakonnikach. Rzecz się dzieje podczas kazania w Wielkanoc, kaznodzieja w uniesieniu rozpoczyna homilię, ogłaszając radośnie: „Jezus  zmartwychwstał!”. A wtedy z pierwszej ławki wyrywa się ciche: „No tak, ale kiedy to było”.

Odsłonięcie prawdy o swoim sercu to moment, w którym uzmysławiam sobie, że może nie będę Robertem Kubicą duchowości, a zwyczajnie Ferdynandem Kiepskim. I co z tego? Ważne, że to będzie na moją miarę, zgodne z moim wnętrzem. To jest ta chwila odrzucenia płaszcza, którym jesteśmy okryci, a Pan Bóg pokazuje się nam z ogromną jasnością i prostotą.

Zwróćmy uwagę, że Bartymeusz zwraca się do Jezusa: Rabbuni. Ile w tym słowie jest intymności i czułości. Śmiem twierdzić, że z tego powodu jest to Ewangelia w dużej mierze adresowana do mężczyzn. Kobietom łatwiej przychodzi uzewnętrznianie swojej emocjonalności. Dla mężczyzn nie jest to takie proste, a przecież oni też tego potrzebują! Nie mylcie tego z byciem rozlazłym. Odkrycie tej strony swojej osobowości to moment uzdrawiający. Bo, jak to mówimy czasem, dzikie serce to jedno, ale serce pokorne to drugie. Możemy się domyślać, co musiało się dziać w sercu tego człowieka, który publicznie się przełamał i wyznał swoją prośbę w tak delikatny sposób. Do jakiego stanu wewnętrznego został doprowadzony, że nie zwracał uwagi na to, co pomyślą inni. Nie zapominajmy też, że wszystko się rozgrywa w Jerychu, mieście w Piśmie Świętym symbolicznym. Ostatnim, które opierało się wejściu i zdobyciu przez Izraelitów Ziemi Obiecanej. W chwili kiedy padają mury Jerycha, droga do upragnionego Kanaanu stoi otworem. To także i w nas jest symboliczne miejsce oznaczające to, czego najbardziej bronimy i które opiera się Bogu. Chwila, w której mury Jerycha runą, jest uzdrowieniem. Potrzebujemy zarówno odwagi, jak i precyzji w nazywaniu tego, za czym się chowamy. Mówimy do Jezusa: Pomóż mi. I dostajemy szansę na usłyszenie odpowiedzi, jaka została dana Bartymeuszowi: Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.

O książce i autorze

Bo w chrześcijaństwie chodzi o to, by nie stracić świadomości bliskiej obecności Boga!

Ceniony dominikanin, z charakterystyczną dla siebie skrupulatnością i nieoczywistością, zestawia Słowo z czasami współczesnymi. Pomaga odkryć sedno chrześcijaństwa i odpowiada na szereg, chwilami zdumiewających, pytań: Czy my, ludzie XXI wieku, jesteśmy „teflonowymi chrześcijanami”? Czy możemy uwolnić się od „-izmów”? Dlaczego chowamy swoje prawdziwe JA „za płaszczem Bartymeusza”? To wzbogacająca propozycja, która pogłębi naszą wiarę.
Książka stanowi osobistą refleksję Romana Bieleckiego OP nad słowami Księgi Powtórzonego Prawa: „Czy jest  jakiś  wielki  naród,  który  by  miał  bogów  tak  bliskich  jak  Pan,  nasz  Bóg,  ilekroć  Go  wzywamy?” (Pwt 4,7).

Skłania do refleksji na temat tego, co tak naprawdę znaczy być 100-procentowym chrześcijaninem. Bo jak mówi autor – Chrześcijaństwo to nie jest tylko unikanie grzechu. Jest jeszcze drugi krok, czyli pytanie o to, co zrobiliśmy z łaską, ile nieba wprowadziliśmy w swoje życie. W końcu przecież życie składa się z drobnych i prostych gestów, w których można odnaleźć działanie Boga. Potrzeba tylko uważności i wsłuchiwania się w Słowo, aby ich nie przeoczyć. Życie wiary to nic innego jak odkrywanie Bożych metod działania i inspirowanie się nimi we własnym życiu. W prostocie życia!

Każdy z ośmiu rozdziałów książki rozpoczyna fragment Ewangelii:
1.    Teflonowi chrześcijanie;
2.    Wspólnota grzeszników;
3.    Płaszcz;  
4.    Wyciągnij rękę;
5.    Dotyk i wzrok;
6.    Nie udawaj;
7.    Po co jest chrześcijaństwo?;
8.    Dwa grosze.  

Tytułowe „dwa grosze” symbolizują dzielenie się z potrzebującymi i z Bogiem tym „niewiele”, które mamy.
– … mamy  dawać  ze  swojego  niedostatku,  sięgać  do  duchowych  kieszeni,  w  których  znajdziemy niewiele więcej ponad dwa grosze. Brak sił,  czasu,  ochoty,  adekwatnych  słów.  Z  tego  mamy dawać… To właśnie takie  gesty  poruszają  serce  Boga.  On  widzi,  ile  nas  coś  kosztowało.  Jeśli  ktoś  wraca  do  domu  po  dwunastu  godzinach  spędzonych  w  pracy  i  ma  dość  wszystkiego,  a  potrafi    jeszcze  zmówić  dziesiątkę  różańca,  przy  którym  przysypia,  to Bóg to widzi. Jeśli ktoś ma ciężko na studiach, w domu konflikt, a otwiera Pismo Święte i modli się jakimś psalmem, to Bóg to widzi. Bóg przez to jest bliski, że rozumie nasz niedostatek – podsumowuje autor.

Patronat nad Dwoma groszami objęli: „Gość Niedzielny”, „Niedziela”, „Przewodnik Katolicki”, „Idziemy”, „Echo Katolickie”, „Wszystko co Najważniejsze”, Radio Emaus, Radio Nadzieja, miesięcznik „W drodze”, Deon.pl, Opoka.pl, Aleteia.pl, Wiara.pl, Dominikanie.pl.

O AUTORZE

Roman Bielecki OP – dominikanin, publicysta i rekolekcjonista. Od 2010 roku redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”. W poznańskim klasztorze prowadzi słynne „21” – msze, które przyciągają rzesze wiernych. Ukończył prawo na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz teologię na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Wspólnie z Katarzyną Kolską autor zbioru rozmów z polskimi intelektualistami i twórcami kultury Rozmowy W drodze. Smaki życia, a także wywiadu rzeki z jedynym polskim trapistą Michałem Zioło Po co światu mnich? Wielokrotny pielgrzym do Santiago de Compostela.