Żona Hioba

Andree Chedid

www.ksiegarnia.bernardinum.com.pl/Zona_Hioba-319.html |

publikacja 23.12.2010 10:12

Fragment książki pod tym samym tytułem, który zamieszczamy za zgodą Wydawnictwa Bernardinum.

Żona Hioba

Kobieta patrzy na swojego starego mężczyznę. Nie męczy się patrzeniem na niego, mierzeniem ich trwałej, niezniszczalnej miłości.
Kobieta przypatruje się Hiobowi tak intensywnie, że w koñcu się w nim odbija. Nie jako kopia, lecz raczej jako odwrócony obraz, wytarty przez te same lata, pomniejszony przez to samo zużycie, dotknięty przez te same nieszczęścia.
Dopiero co doświadczyli zniszczenia swoich dóbr, zaginięcia lub masakry swoich bliskich. Napadnięci, zdradzeni, zostali oni zamordowani przez swoich wczorajszych przyjaciół.
Kobieta przygląda się uważnie Hiobowi i wydaje się, że przygląda się sobie tym samym spojrzeniem, trzymają się za ręce, jedno staje się drugim, tacy bliscy i poruszeni, rozdarci przez opowiadania o gwałcicielach, oprawcach, którzy przeszyli ich bliskich mieczem, zgładzili ich sługi, spalili ich stada kóz, wielbłądów, owiec. Daleko od nich wszystkie ich posiadłości zostały splądrowane.

Chwiejąc drzewami od wierzchołka do korzeni, unosząc dachy, potrząsając drzwiami, uderzając w ściany, piaskowe wiatry dodawały okrucieństwa okrucieństwu ludzi. Jedyny posłaniec, który wymknął się z zawieruchy, relacjonował im każde wydarzenie. Na wspomnienie tych obrazów horroru i rozpaczy jego słowa plątały się, kolana zderzały.
Kobieta, słuchając go, drżała od stóp do głów. Nie panowała już nad swoim językiem ani nad swoimi członkami, ani nad swoim oddechem. Hiob dotknął jej ręki i długo się kobiecie przyglądał. Nie wypowiedział żadnej skargi, lecz stał nieruchomo przed nią, utkwiwszy oczy w jej oczach. Wbiła się w nie, unikając w ten sposób upadku.
Potem Hiob oddalił się. Sam. Zobaczyła go w oddali opierającego się o stuletni dąb, wystający nad trzema dolinami. Jego sylwetka, wbita w ziemię, zlewała się z kształtem drzewa. Kobieta, nie chcąc przerwać tej chwilowej ciszy, która ogarnęła cały pejzaż, nie wezwała go ponownie do siebie.
Hiob stał przez dłuższy czas, panując nad każdym mięśniem twarzy, nie zezwalając, by opanowało go przerażenie.
Przerywany oddech kobiety powstrzymywał ją od zalania się łzami. Pomimo wysiłków usta jej kurczyły się, ręce się trzęsły. Akceptowała utratę ich posiadłości, która zbliżyła ich do najbiedniejszych, lecz odrzucała w całości, z uporem, myśl o śmierci swoich. By ją uspokoić, posłaniec oświadczył, że oni uciekli i pojawią się znowu. Trzeba się było o tym przekonać. Jedynie nadzieja tego spotkania utrzymywać ją będzie poza otchłanią.
Spojrzenie jej na nowo przeniosło się w dal. Hiob i drzewo tworzyli już jedno.
Przywiązała się do tego obrazu, wpatrywała się w niego, by się utrzymać.

* * *

Hiob pojawił się w tym regionie w wieku dwunastu lat. Powiedział, że pochodzi z kraju Us, którego położenia nikt nie znał. Zjawił się bez ojca, bez matki, bez innego krewnego. Przyjęto go natychmiast.
Nigdy nie mówił o miejscu swoich narodzin, mieszał się z ludnością ziemi, która go przyjęła, zachowując przy tym wygląd człowieka nie będącego stąd. Jego postać porywała: ten wysoki wzrost, ten mocny kościec, to dobrze zbudowane i w ciągłym ruchu ciało, ta rozpromieniona o zrównoważonych rysach twarz, te błyskotliwe i jasne oczy…
Kilka lat później, powracając z pól, które pielili i z których zbierali kłosy po żniwach, Hiob i jego żona podeszli do siebie tak, jakby więź pokrewieństwa już ich połączyła. Już nie opuścili się i poślubili w bardzo młodym wieku.
Czyż była ona równie wspaniała jak on? Od wczesnej młodości poczucie ulotnego czasu, który więzi i fałszuje rozum, popychało ją do ucieczki od własnego obrazu. Hiob, przeciwnie, przywiązywał się do swojego obrazu. Czasami klękał nad brzegiem stawu, by się w nim odbić i w nim odkrywać.

– Moje serce ciebie kocha – mówił Hiob do żony. Od razu czuła się piękna. Zdobił ją koralami z koralowca, które pasowały do jej smagłej cery. Mówił do niej: „Moja palmo, moja klaczo”. Ona natychmiast promieniała.
Z roku na rok jego głos przekraczał wzgórza i równiny, by do niej dojść, objąć ją i pocieszyć.
– Piękna jesteś, przyjaciółko moja. Wargi twoje podobne są do purpurowej wstążeczki, piersi twoje do dwojga koźląt bliźniaczych.
Przeszli przez pory roku przeszłości, teraźniejszości. Razem wkroczyli w przyszłość.
– Jesteś groźna jak zbrojne zastępy – mówił do niej czasami.
Czuła się wówczas pełna życia, nieustraszona, silniejsza na nadchodzące próby.

* * *

Urodziła siedmiu synów i trzy córki.
Do dania życia z jej brzucha nic nie powstrzymywało biegu natury, który często ją zaskakiwał. Zakochani byli w swoich dzieciach, w każdej ich twarzy, w każdym ich głosie, w ich tak różnych temperamentach. Już później ich oddalenia, zbliżenia, które kłopotały Hioba, nigdy jej nie zaniepokoiły.
Jemu wszystko się udawało. Niebo spuszczało dobrodziejstwa na tego człowieka nieskazitelnego i prawego. Lękał się Boga i odwracał się od zła. Przezywano go „największym z dzieci Wschodu”.
Posiadali siedem tysięcy owiec, trzy tysiące wielbłądów, pięćset jarzm wołów, pięćset oślic, kilka domów i dużą liczbę sług.
W dni świąteczne liczni potomkowie zbierali się, by napić się i najeść w jednym z ich rodzinnych domów. Hiob, którego ciężka praca nigdy się nie koñczyła, nie mógł do nich dołączyć.
Po okresie uroczystości wzywał swoich synów, by w imieniu każdego złożyć ofiary Wiekuistemu.
– By ich oczyścić – oznajmiał.
– Oczyścić z czego?
– Być może obrazili Boga w swoich sercach.
– Potrafisz czytać w ich sercach?
– Żaden człowiek nie jest niewinny.
– Czemu uważasz się za sędziego?
– Ja nie osądzam, ja przewiduję. Obmywam ich zawczasu ze wszystkich grzechów.
– Gdzie jest grzech? I dlaczego?
– Kobieto, na próżno się spierasz – odparł, nie pozwalając jej mówić dalej.
O świcie, z idącymi za nim synami – często brakowało dwóch lub trzech – Hiob kierował się ku ołtarzowi całopalenia, usytuowanemu na szczycie wzgórza Kerub. Za nim szedł byk, trzy barany. Towarzyszyli im dwaj słudzy, niosący kosz przaśnego chleba i olej do namaszczenia.
Kobieta odczuwała jedynie wstręt do tego, co miało nastąpić: zarżnięcia, rozlanej krwi, ćwiartowanego mięsa, do tych głów, tych członków, tych organów wrzucanych do ognia, tych smrodów palonego mięsa, tego tłuszczu; wszystko w tej ceremonii ją odrzucało. Hiob utrzymując, że cudowna woń z ofiary, wznosząca się ku niebu, czciła Najwyższego, określał jako „przyjemne dla zmysłów” te mdlące zapachy. Dla niej z tej ceremonii wyłaniał się tylko smród, którego jedyne wspomnienie przyprawiało ją o mdło­ści aż do wymiotów.
Hiob irytował się na te oznaki wstrętu i wyzywał ją, że jest „zamkniętym ogrodem”, „opieczętowanym źródłem”.
Ona odpierała:
– Plamisz swoich synów podejrzeniami. Targujesz się o wybaczenie Pana.
– Znam oczekiwania Wiekuistego, wychodzę naprzeciw Jego pragnieniom.
– Kto ciebie upoważnia, by mówić w Jego imieniu?
– Kto?

Spojrzał na nią ze zdumieniem. Nagle stała się obca, inna. Nagle oddzieliły ich nieprzewidziane przestrzenie. Nagle nie potrafili już ponownie się złączyć, wchłonąć jedno w drugie, zmieszać się. Stali, prawie wrodzy, naprzeciwko siebie. Niepodobni, inni.
Jednakże ta kobieta kochała Hioba.
I Hiob jednak ją kochał.

* * *

Ostatnimi laty, obserwując Hioba, potem przypatrując się z kolei sobie, kobieta spostrzegła ze zdziwieniem i ciekawością, co uczyniła z nich starość.
Nic z tego zniszczenia nie było nieoczekiwane. Zbyt kochała młodość, by nie delekto­wać się nią w swoim czasie i pod wszystkimi jej postaciami, by nie schwycić jej olśniewającej krótkotrwałości.
Ciężka praca, zmiany, porozu­mie­nia, stawianie wszystkiemu czoła przeorały bruzdami ich życie. Ale każdego wieczora, przypatrując się śpiącemu Hiobowi, odkrywała w tej bezbronnej twarzy coś niezwyciężonego, niepokonanego i istotnego. Oblicze mężczyzny jawiło się jej jako nieograniczony pejzaż, z którego znika­ły wir i perypetie życia codziennego.
Czasami zaskakiwała swojego małżonka w tej samej pozycji: nachylonego nad nią, czuwającego nad jej snem. Wstrzymując oddech, zgłębiał uładzone i spokojne rysy jej twarzy.
Starość pokazywała jej czasami ten sam obraz: zasiane kory, rozpuszczoną chropowatość, opuszczenie form przejściowych wobec oporu rdzenia. Nie do dotknięcia wieczna substancja zasłaniająca czas, która często chroni się w spojrzeniu.
Zafascynowana tym odpruwaniem dokonującym się bez ich udziału, tym wyczerpaniem mięśni, tym zubożeniem kości, tą kruchością skóry, na której pojawiały się piegowate plamy, będąc świadkiem identycznych, jak swoje, przemian dokonujących się na swoim towarzyszu, kobieta odczuwała wobec niego powrót solidarności i czułości.
Przyzwyczaiła się do tych kolejnych stanów wyczerpania, podczas gdy Hiob jeszcze walczył. Mierzył się z przyrodą, pływał w górę rzeki, przycinał drzewa, polował, przemierzał pieszo doliny, wzgórza. Mierzył się z ludźmi. Kierował ich przedsięwzięciami, gwarantował im środki do życia, angażował się w ich debaty, odpowiadał na ich argumenty. Podziwiała go za to, mimo że kroczyła innymi drogami.
Starość – była do niej przygotowana. Starość zachowała zasady, z których będzie mogła czerpać. Starość nie była tylko ruinami.
Starość, nie degradacja. Nie choroba. Nie chorobliwy, niszczycielski stan, który zawłada, miażdży ciało i umysł.

* * *

Od kilku dni Hiob trwa w pozycji przykucniętej, nieruchomy, na podłodze. Chwieje się, gdy tylko usiłuje podnieść się na nogi. Od podeszwy stóp do głowy zżera go wrzód. świerzbienie zmusza go do łapania skorupy, do drapania nią aż do krwi. Zadrapania skóry mieszają się z podłogowym kurzem. Mnożą się odleżyny i pęcherze. Jego rany ropieją. Jego członki, piersi, brzuch pokrywają krosty, zaczerwienienia.
– To nic. To minie – szepcze.
Kobieta usiłuje usunąć ze swojego głosu najmniejszy ślad zaniepokojenia. Chwali jego odwagę, jego wytrzymałość.


SPIS TREŚCI

Prolog - s. 8
Dialogi - s. 28
Nie ma epilogu - s. 53
Bibliografia - s. 67