Nie zgadzam się!

Szukaj sensu z Koheletem. Andrzej Macura

publikacja 10.03.2011 10:11

Czy można się nie zgadzać z Pismem Świętym? Z Koheletem chyba czasem można.

Rozgrywka Michal Jarmoluk z Pixabay Rozgrywka
Czyżbym był tylko pionkiem w boskiej grze Stwórcy? Nic nie zależy ode mnie? Nie wierzę.

Kilka minut znad Czerwonego Stawku w Dolinie Pańszczycy wystarczy, by wspiąć się na opadający z Żółtej Turni Zadni Upłaz. Inaczej niż na przepaścistych graniach Orlej Perci można się tu spokojnie zatrzymać. Widok, choć nie tak szeroki jak wyżej, bywa jednak imponujący. Od Pilska i Babiej na Zachodzie, po Pieniny i Pasmo Radziejowej  na wschodzie. A na wprost rozłożysty Turbacz. Prawie tydzień drogi ogarnięty jednym spojrzeniem. Jak widząc coś takiego powstrzymać pragnienie, by natychmiast nie wrócić na dawno nieodwiedzane gorczańskie czy beskidzkie ścieżki? Tak, można pójść. Ale wtedy, gdy spojrzeć z Turbacza ku południowi na Tatry, jest dokładnie tak samo. Jak nie chcieć natychmiast wrócić na południe, do tych omszałych i pokruszonych grani, w których śpiewa tylko wiatr i kraczą owe czarne ptaszyska, nieodłączni towarzysze podniebnych wędrówek?

Choć nawet najmniejszy kawałek tych gór nie jest wedle sądowych rejestrów moją własnością, to moje góry. Nikt nie zabrania mi cieszyć się tym, co widzą moje oczy, co słyszą moje uszy i co wciąga mój nos. Więcej nie trzeba. Dlatego nie bardzo rozumiem, gdy Kohelet narzeka:

Istnieje niedola, którą widziałem pod słońcem,
a która bardzo ciąży człowiekowi:
Użyczył Bóg komuś bogactwa i skarbów, i sławy -
tak że nie zbraknie mu niczego,
czego tylko zapragnie -
a tego używać Bóg mu nie pozwala,
lecz człowiek obcy tego używa,
to marność i przykre cierpienie.

I co z tego, że człowiek nie może skorzystać z tego, co dał mu Bóg? Przecież im więcej dał, tym trudniej się tym nacieszyć. Dziecko jedną zabawką może się świetnie bawić, ale ma ich osiemnaście żadna z nich nie wciągnie go w dłuższą zabawę.  A jednak Kohelet biadoli:

Gdyby ktoś zrodził nawet stu synów
i żył wiele lat, i dni jego lat się pomnożyły,
lecz dusza jego nie nasyciła się dobrem
i nawet pogrzebu by nie miał -
powiadam: Szczęśliwszy od niego nieżywy płód,
bo przyszedł jako nicość
i odchodzi w mroku,
a imię jego mrokiem zakryte;
i nawet słońca nie widział,
i nie wie niczego;
on większy ma spokój niż tamten.
A tamten gdyby nawet tysiące lat przeżył,
a szczęścia nie zażył żadnego -
czyż nie zdąża z wszystkimi na jedno miejsce?

Tak, wiem i już rozumiem. To poczucie bezsensu w obliczu śmierci. Śmierci, która dla Koheleta była ostatecznym końcem. Trudniej rozstać się z życiem komuś, kto wiele ma. I chyba nieważne, czy się posiadaniem nasycił czy nie. Wie ile traci. Z tej perspektywy faktycznie szczęśliwszy ten, kto nigdy nie doświadczył piękna istnienia. Chwała niech będzie Chrystusowi, że przez nadzieję zmartwychwstania uśmierzył ból istnienia w obliczu stoczenia się w nicość. Ale Kohelet jeszcze nie miał tej nadziei. Dlatego pisze:
 

Wszelka praca człowieka - dla jego ust,
a jednak żądza jego nie zaspokojona.
Bo czym góruje mędrzec nad głupcem?
Czym biedny, co wie, jak radzić sobie w życiu?

Człowiek chce więcej, niż tylko przez czas jakiś mieć. Chciałby mieć – choćby mniej – ale na zawsze. Z tego powodu jego żądza ciągle jest niezaspokojona. Dlatego nie zgadzam się z Koheletem, gdy pisze dalej:

Lepsze jest to, na co oczy patrzą,
niż nie zaspokojone pragnienie.

Jeśli to, na co patrzą moje oczy zniknie razem ze mną, moje jedyne, największe pragnienie i tak nie zostanie zaspokojone. Wszystko jedno, ile zobaczyły moje oczy. Jeśli nie ma życia wiecznego podpisuje się obiema rękami pod tym co Kohelet pisze dalej. Że mimo wszystko

To również jest marność i pogoń za wiatrem.

Marność i pogoń za wiatrem…Bo po co to wszystko? Po co nam doświadczyć życia, jeśli potem ma nastąpić jego definitywny koniec? Bóg nie byłby tym, w którego wierzymy, gdyby się nami bawił. I chyba dlatego także kolejne obawy, które Kohelet wyjawia w dalszej części tego rozdziału swojej księgi nie są uzasadnione. O co chodzi?

Snując swoje rozważania na temat matematyki chaosu Ian Stewart zatytułował je pytaniem: „Czy Bóg gra w kości?” Czytając Koheleta stawiam sobie podobne pytanie: czy Bóg gra w szachy? Czy losy ludzi są jedną wielka partią, w której Bóg przewidując ileś tam ruchów do przodu gra mną tak bezdusznie, że wcale nie jestem kowalem własnego losu? Kohelet chyba jednak przesadza, gdy pisze:

To, co jest, zostało już dawno nazwane,
i postanowiono, czym ma być człowiek:
toteż nie może on z tym się prawować,
który mocniejszy jest od niego.
Bo im więcej przy tym słów, tym większa marność:
co człowiekowi z tego przyjdzie?

Czyżbym był tylko pionkiem w boskiej grze Stwórcy? Nic nie zależy ode mnie? Pół biedy jeśli wyrokom Bożym przypisać to, jakimi kolejami toczy się mój los. Można, idąc za głosem teologów, Bożej łasce przypisać moje ewentualne zasługi. Ale moje grzechy też? Jeśli tkwię w bagnie grzechu po uszy, to dlatego, że Bóg tak chciał? Nie, w to nie uwierzę.

Wierzę, że dla Boga jestem ważny. Że życie polega na współdziałaniu z Jego łaską. I że Bóg nie poświęca mnie w swojej grze na rzecz ostatecznego zwycięstwa w rozgrywce. Tak mógł myśleć,  widząc pogmatwane losy swojego narodu, Kohelet. Ale nie ja, który widzę świat z perspektywy przyjścia na świat Bożego Syna, Jezusa Chrystusa.

Ale wierzę, że Bóg zna przyszłość. I że wszystko wie lepiej. Może swoje zbawcze plany dostosować do moich wolnych decyzji. Mnie, ograniczonemu człowiekowi może się wydawać, że pewne wydarzenia, doświadczenia nie mają sensu. Bóg widzi dalej. Dlatego już zgadzam się z Koheletem gdy pisze:

A któż to wie, co w życiu dobre dla człowieka,
dopóki liczy marne dni swego życia,
które jakby cień przepędza?
Bo kto oznajmi człowiekowi,
co potem będzie pod słońcem?

Nie wiem co przyniesie jutro. Ale ufam Temu, którego kiedyś zaprosiłem do swojego życia. Wierzę, ze ciągle idzie ze mną. On mnie nie zawiedzie.