publikacja 08.08.2011 12:24
Zakłopotany perspektywą wieczności, spłoszony wielkością Krzyża... Potulnie żałujący grzechów, których nie dostrzega... Karmiony obietnicami, które za wielkie, o które mu nie chodzi... Oto ty, Adamie. Oto ty.
Fragment książki "Oto ty Adamie", który zamieszczamy za zgodą Wydawnictwa WAM.
W następstwie spożycia zakazanego owocu zło wnika w świat człowieka, zyskuje w nim swój udział i odtąd człowiek wydany jest na jego zakusy. Tym jednym gestem unicestwił harmonię panującą w nim samym i w jego relacji ze Stwórcą. Zagubiony, przerażony, świadom karygodności swego postępku, gotów jest anulować wszelką relację z Bogiem (Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie (...) skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu), ale Bóg nie zamierza z niej zrezygnować, chociaż radykalnie zmieniona sytuacja nie pozwala na powrót do dawnej bliskości. Aby znowu mogło dojść do Spotkania, a ma dojść, bo taki jest cel stworzenia człowieka, trzeba skorygować plan pierwotny, to znaczy tak przeformułować wzorzec ludzkiej egzystencji, by naprawić powstałe szkody i usunąć bariery, które teraz stają na przeszkodzie Spotkaniu. Jak ta korekta będzie wyglądała, dowiadujemy się z mowy Boga w Rdz 3. Protoewangelia (Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę) jest obietnicą naprawy szkód, której dokona potomstwo niewiasty, to znaczy ktoś, kto bardziej niż ona (a więc człowiek w ogóle) zakorzeniony jest w świecie ducha i dlatego ma moc, by zwyciężyć węża. Pokonaniem zaś barier, które we wnętrzu człowieka, w jego sferze cielesnej (mężczyzna) i duchowej (niewiasta), powstały w wyniku bogoodstępstwa, musi się zająć on sam. Musi podjąć wysiłek zmiany siebie, innymi słowy: sam musi zapracować na Spotkanie. Musi zachcieć tego Spotkania i podjąć odpowiednie decyzje. Odtąd jego egzystencja przestaje być równoznaczna z doglądaniem i uprawą ogrodu wartości - dojrzewanie ze smakowaniem coraz to wyższych, bardziej wysublimowanych stadiów wartości - a staje się określonego kształtu ewolucją wewnętrzną, z przemianą siebie taką, która te bariery usunie. Duch ludzki „budzić się" i dojrzewać będzie powoli i w uporczywym trudzie, dlatego niewiasta w bólach będzie rodziła dzieci, a dziecko jest w Biblii symbolem odrodzenia i przeobrażenia, bytowania na nowy sposób, w odnowionej postaci. Ból niewiasty ma też swą przyczynę w jej niesamodzielności. Istnieje ona tylko wespół z mężczyzną, częstokroć lepiej niż on rozumiejąc, co dla ich związku (tzn. człowieka) jest rzeczywistym dobrem (ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia), a przecież nie ma możliwości skutecznego przeciwstawienia się jego decyzjom (on zaś będzie nad tobą panował) i chcąc nie chcąc ponosi ich konsekwencje. Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynicie tego, co chcecie (Ga 5,17). Drastycznym przykładem tego panowania jest sytuacja nałogu: czy karciarz albo seksoholik jest w stanie świadomie zabiegać o swój rozwój duchowy? Odwrotnie, owocne, pozytywnie przeżywane uczestnictwo w świecie „widzialnym", rozumny z nim kontakt i wgląd w rządzące nim prawa, skutkują szczególną mądrością i świadomością nieostateczności rzeczywistości materialnej, ucząc w ten sposób dystansu w stosunku do świata i do siebie, do miotających człowiekiem impulsów - a stąd już blisko do przebudzenia się niewiasty.
Ratując człowieka przed następstwami jego czynu, przed definitywnym zatwierdzeniem wspólnictwa między nim i wężem, Bóg sam wkracza w tę ich dopiero co nawiązaną, groźną relację, nadając wężowi status swego(!) przeciwnika (przeklęty) i jednocześnie przekształcając w pewnym sensie statyczną formułę ludzkiej egzystencji (z przebywania w ogrodzie wartości i opieki nad jego drzewami, co w najdalszej konsekwencji prowadziło do kontemplacji i poznania Boga, jakim jest) w dynamiczną więź mężczyzny i niewiasty, której celem jest współbieżny proces przemiany obojga ku Spotkaniu. Smakowanie zostaje więc zastąpione przez o wiele trudniejsze, niekoniecznie zakończone sukcesem, przeobrażanie siebie. Kierunek tego przeobrażania został określony w momencie zerwania więzi: skoro ma umożliwić ostateczne spotkanie z Bogiem, musi tak przebiegać, by unicestwić to, co w naturze człowieka teraz mu się przeciwstawia i co, komplementarnie, umożliwia grzech. Marzenie o pełni wolności, przemożny instynkt jej obrony ma przedzierzgnąć się w świadomą z niej rezygnację, bunt przeciwko własnej słabości w mądrą akceptację siebie, potrzeba bezpieczeństwa w ryzyko nielimitowanej ufności...
Każdy ślad wężowego ukąszenia musi być skutecznie wygojony - dopiero taka istota może/potrafi przebywać w bliskości Boga. Słowa, które Bóg kieruje do pierwszej pary po grzechu (Rdz 3) nie są więc, jak zwykliśmy przyjmować, słowami gniewu i wyrokiem dla ludzkości, ale w stosunku do planu pierwotnego aktem korekty, który ustala nowy sposób realizacji powziętego przez Stwórcę zamiaru dopuszczenia człowieka do bliskości ze sobą. Ten akt korekty został wymuszony przez fakt okaleczenia człowieka i nieusuwalne następstwa grzechu, nie ingeruje jednak w samą istotę Bożego zamysłu. Ani człowiek, ani wąż przez swe czyny nie potrafią wpłynąć na zamiary Boga. Wygnanie, czyli nowa, trudniejsza formuła bytowania w świecie, jest więc wbrew swym pozorom nie karą, lecz kołem ratunkowym, które Stwórca podaje człowiekowi w sytuacji niechybnej śmierci. Przy tym Bóg nie odbiera człowiekowi tożsamości. Nie poprawia aktu stworzenia, przydając mu nowych jakości, których wcześniej nie posiadał[1], ale w pełni szanuje swoistość tej istoty. Dokonuje korekty w oparciu o to, czym ona już dysponuje i jedynie tam, gdzie zagrożona jest realizacja założonego celu.
Intuicja, że chodzi o wewnętrzną przemianę, o przekroczenie pewnych wrodzonych determinant, których trwanie odpowiada za stagnację duchową, które więc w języku Księgi Rodzaju są symptomami śmierci, inspirowała chrześcijan od zawsze, pobudzając ich do działań ascetycznych i samowychowawczych. Jeśli tego rodzaju ziarno padało na glebę dostatecznie głęboką, plon bywał olśniewający. Jeśli grunt był płytki, mieliśmy próby chodzenia na skróty. Ostatecznie ze wszystkiego da się zrobić karykaturę. Sądzę, że pewien rodzaj obrzydzenia, jakim świat współczesny darzy chrześcijan, ma swoje źródło gdzieś tutaj, w tym rodzaju sprytu. Cierpiętnictwo, zdeklarowane słabeuszostwo, dewocja, świętoszkostwo, doktrynerstwo, brak intelektualnej odwagi, lenistwo imitujące powściągliwość, tchórzostwo udające pokorę - to są znamiona pseudochrześcijańskiej drogi na skróty, przemiany, która nie zdążyła się dokonać. Której nie pozwolono się dokonać. Znamiona chwały, której Bogu nie oddano, bo ten Jego genialny zamysł dokonujący się we wnętrzu konkretnego człowieka, czyż nie jest czystą emanacją Jego chwały?
Czy jednak poczynione tu na kanwie starotestamentowych opowieści rozpoznania dotyczące natury i kondycji człowieka, a przede wszystkim charakteru tej korekty dotyczącej formuły jego egzystencji są prawidłowe? Czy nie są po prostu efektem wydumanych interpretacji, które na razie nie budzą oporu, ale zbadane w swych najdalszych konsekwencjach okażą się pełne sprzeczności i, co gorsza, niechrześcijańskie z ducha?
Jak odeprzeć te wątpliwości, skoro nie staje wnikliwości, by taką analizę przeprowadzić? Jedynie szukając odpowiedzi na kartach Ewangelii. Skoro Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni (Mt 5,18), ten sam obraz człowieka i człowieczeństwa, o ile jest prawdziwy, musi towarzyszyć nauczaniu Pana Jezusa. Każdy bowiem, kto staje naprzeciw drugiego człowieka z jakąś ofertą dla niego, od akwizytora po mistrza życia duchowego, zawczasu dysponuje jakimś obrazem swego słuchacza, jakąś wiedzą o nim, która pozwala mu swoją propozycję wpasować w jego świat pojęć i emocji, po prostu uczynić dla niego zrozumiałą. Czy potrafimy ten obraz wyłuskać z nauczań Jezusa? I, co dla prezentowanego tu toku myślenia najistotniejsze, czy jest to obraz, który już znamy, to znaczy ta sama wizja antropologiczna, którą wyczytaliśmy ze Starego Testamentu?
Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli tej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał.
---------------------------------
[1] W baśniach obowiązuje zasada, że bohater, by móc wykonać jakieś trudne i nowe dla siebie zadanie, już wcześniej wszedł w posiadanie zaczarowanego przedmiotu albo zyskał nadludzką umiejętność, którym zawdzięczać będzie sukces i ocalenie.
Wtedy zastanowił się i rzekł: „Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mnie choćby jednym z najemników". Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Lecz ojciec rzekł do swoich sług:„Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi!
Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się". I zaczęli się bawić.
Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: „Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego". Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział mu: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę". Lecz on mu odpowiedział: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". (Łk 15, 11-32)
Dwaj synowie jednego ojca: starszy - ten, który się urodził najpierw, i młodszy - ten, który był potem. Każdemu z nich ojciec z góry zapewnił wyposażenie - majątek, który stanowił część jego własnego majątku. Starszy syn nie dopomina się o swój przydział. Przebywając stale z ojcem korzysta na równi ze wszystkiego, co do nich obu należy. Młodszy natomiast postanawia swoje sprawy wziąć we własne ręce. Może uznał, że ojciec nie dba o niego właściwie, może miał pomysł na ciekawsze życie... Opuszcza ojcowski dom, zabierając wszystko, co otrzymał. Wyjechawszy w dalekie strony uwalnia się skutecznie od ojcowskiej kurateli.
Analogia z Księgą Rodzaju jest uderzająca. Dwaj synowie -dwie różne, choć zewnętrznie bardzo podobne do siebie istoty. Jak człowiek, który wyszedł z ręki Stwórcy i ten po upadku, który od Ojca się oddalił, bo musiał się oddalić, gdyż właśnie oddaleniem (wygnaniem) skutkuje i jest fakt, że przekraczając edeński zakaz, wziął swój los we własne ręce. Oddaliwszy się zaś, czyli unicestwiwszy dotychczasową bliskość z ojcem, zyskuje pełną osobistą swobodę i żyje według własnych reguł.
Nie znaczy to, że żyje w sposób niegodny i gorszący. Wcale niekoniecznie. On tylko żyje tak, jakby nie miał ojca. Długo używa swobody. Tak długo, jak długo wystarcza zasobów, które otrzymał, udając się w dalekie strony. Nastaje jednak moment, gdy już niczego nie posiada. Jego „posag" się wyczerpał. Już wcześniej, w miarę topnienia majątku, zmuszony był dokonywać korekt swego sposobu postępowania, teraz czeka go najdotkliwsza korekta. Ciągle jednak broni swych poprzednich wyborów, swego dotychczasowego status quo - jak Jonasz uciekający do Jaffy, jak słabnący Samson ufny, że jednak starczy mu sił, jak oślepły Tobiasz wypatrujący śmierci. Ima się zajęcia świniopasa, bo łatwiej zgodzić się na hańbiące zajęcie, niż zaprzeczyć sobie i swoim przywiązaniom. Teraz jednak pojawia się przeszkoda, której już nie potrafi obejść. Na kraj spada klęska głodu - burza zaś miota okrętem Tobiasza, Madianici pustoszą ziemie Manassesa, Filistyni tryumfują nad Izraelem... Sytuacja wydaje się nie mieć wyjścia, chyba że syn kwestionując swe dotychczasowe rozstrzygnięcia, wycofa się z nich i zgodzi wrócić do punktu, z którego startował - do domu ojca, gdzie jest jego miejsce. Jonasz wyrusza do Niniwy, Gedeon burzy ołtarz Baala, Samson wraca do żony, a Tobiasz wyprawia syna w drogę do Medii... Każda z tych niemal heroicznych decyzji, kiedyś zdawałoby się niemożliwych do zaistnienia, dokonuje się dzięki marnotrawstwu! Dzięki temu, że bohater przekracza siebie takiego, jakim był na początku i wyzbywa się tego, co go dotąd określało. Dzięki temu, że ludzki los został przez Stwórcę zaprojektowany, jako nieustanne marnotrawienie tego, w co nas od zarania wyposażył. A wyposażył nas w nas samych, w cały świat i wszelkie tkwiące w nim możliwości, jednak sam fakt, że mamy jakieś określone właściwości, oznacza, że już na wstępie spora część tego bogactwa jest dla nas niedostępna.
Każda też najdrobniejsza, najmniej istotna decyzja jest równoznaczna z rezygnacją ze wszystkich innych rozwiązań możliwych do przyjęcia w danym momencie. Jednak nie o takie, tkwiące w naturze świata marnotrawstwo, chodzi w przypowieści. Tutaj rzecz jest o tym, co w nas pierwotne, co indywidualnie otrzymaliśmy od Ojca: o pierwotny kształt naszej słabości, miejsca osobistej wolności, zalążek ufności. To właśnie mamy „roztrwonić" w toku życia. Ten embrion naszej indywidualności. Z tego „miejsca" startując, mamy ruszyć w dalekie strony, mamy doświadczyć życia, zasmakować go, ale i pozwolić się mu poturbować, a w toku tych doświadczeń odkrywać dla siebie nowe jakości bycia (nowe kształty swej słabości, wolności i ufności) po to, by w trakcie tej pasjonującej przygody w pełnej swobodzie i świadomie móc zadecydować o powrocie do domu Ojca. Mamy więc roztrwonić wszystko, co otrzymaliśmy na wstępie, tę część majątku, która na nas przypadła, by zaznawszy wielorakości życia i wejrzawszy w siebie, zatęsknić za domem Ojca. Wychwalajmy to błogosławione marnotrawstwo, które jest najwłaściwszą odpowiedzią na niesłychaną rozrzutność samego Boga, z jaką zaplanował nasz los. Nieważne, jak bardzo odpychająco brzmi to słowo: marnotrawstwo jest odpowiedzią, której On od nas oczekuje, której wypatruje. Ono sprawia, że odnajdujemy drogę do Domu.
Syn marnotrawny opuszcza rodzicielski dom, nie wiedząc, że ta podróż pozwoli mu rozpoznać i zaakceptować siebie. Pozbawiony ochrony, jaką tu miał, pozna rzeczywiste granice swych możliwości i istotę złudzeń na własny temat. Pozna miarę swego buntu przeciw Ojcu (zgrzeszyłem względem ciebie). Im gruntowniej wniknie w siebie, im prawdziwszy będzie wynik jego poznania, tym gwałtowniej zatęskni do powrotu, to znaczy do siebie, jakim jest. To właśnie oznacza jego powrót do domu ojca: zgodę na siebie, jakim uczynił go Stwórca, a ściślej: przyznanie Stwórcy prawa do decydowania o tym, jakim będzie. Wąż tak łatwo namówił niewiastę do złamania zakazu, bo przekonał ją, że podlega ograniczeniom, na które może nie wyrazić zgody. Że powinna z Bogiem zawalczyć o więcej dla siebie, sama być jak Bóg. Jej decyzja, by być kimś innym, np. dysponować inną niż taka, jaką od Niego otrzymała, wolnością, jest właściwym początkiem wygnania - odejścia w dalekie strony z domu Ojca. Trzeba zaprzeczyć tej decyzji, by zacząć się posuwać w odwrotnym kierunku.
U rdzenia człowieczej natury, w obrębie jej, jak to tu określono, potrójnego fundamentu dokonuje się nasze odejście i nasz powrót. Odchodzimy w dalekie strony, gdy nie akceptujemy własnej słabości i nie godzimy się na słabość jako taką, gdy nam ona uwłacza i przeszkadza. Gdy czujemy się poniżeni i opresjonowani z powodu zbyt ciasnego obszaru dostępnej nam wolności i gdy powodowani tymi odczuciami i serią złudzeń odmawiamy Stwórcy ufności. Powracamy, gdy przyjrzawszy się sobie w lustrze świata, pokiereszowani, ale w prawdzie, wyzbywszy się złudzeń, zgodzeni wewnętrznie i pogodzeni z Ojcem, radośnie padamy w Jego objęcia.
W przypowieści o synu marnotrawnym życie ludzkie zostaje przyrównane do wędrówki, która zaczyna się tuż za progiem domu Ojca i w nim ma swój kres. Bardzo podobny obraz wyłania się z tekstów starotestamentalnych. W toku tej wędrówki - to także dostrzegają natchnieni pisarze Starego Testamentu - każdy marnotrawi wiele z tego, czym dysponował na początku. Przebieg romansu Samsona i Dalily, charakterystyczna nuta melancholii w pamiętniku Tobiasza są tego faktu odbiciem. Są też wyrazem docenienia wartościowości tego pierwotnego wyposażenia człowieka. Jednak przypowieści Jezusa zawdzięczamy swoiste zbalansowanie tego obrazu. U Niego ta wędrówka ma dwa rozłączne etapy i wyraźnie zaznaczony moment zwrotu. Odbywa się po dwóch porównywalnie długich drogach, bo żeby odejść i wrócić trzeba przebyć dwa razy ten sam lub zbliżony odcinek drogi. A to w języku symbolicznym oznacza, że obie trasy są w pewien sposób równowarte i równoważne. Oznacza, że nie da się wrócić do Ojca, nie uciekłszy wpierw od Niego w wir życia, to znaczy nie zmierzywszy się ze sobą, swoimi ograniczeniami w realiach świata. Tylko w ten sposób - przez afirmację materii życia, a nie aseptyczną izolację od niego - można odkryć powód swego jednostkowego buntu przeciw Stwórcy i tylko tam można poznać smak tęsknoty za Nim. To w żadnym razie nie stanowi wezwania do zgody na byle jakie, niemoralne albo amoralne życie. Dekalog nie przestaje być drogowskazem, a grzech pozostaje grzechem ze wszystkimi swoimi konsekwencjami, ale żeby być rozpoznanym i uznanym, nie może dryfować w pustce niezrealizowanego człowieczeństwa, bo w niej nie ma dla niego miary. Grzech jest w niej tylko pozycją z katalogu, a żal rytualną powinnością. W ten sposób nie dociera się do „zakrętu".
Mówiąc o tych sprawach, Jezus opowiada kolejną przypowieść, w której reguły panujące w Królestwie przyrównuje do postępowania pewnego człowieka,
który mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obieg i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. Po dłuższym czasie wrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: „Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem". Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!" Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc: „Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa zyskałem". Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!" Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: „Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność!" Odrzekł mu pan jego: „Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów". (Mt25,14 n.)
Przypowieść o talentach zadziwiająco wpisuje się w scenariusz znany z poprzedniej przypowieści. Właściciel majątku oddaje swe dobra w depozyt swoim sługom i oddala się, zostawiając ich bez żadnego dozoru. Ci mogą z nimi postąpić według własnego uznania. Mogą je pomnożyć lub sprzeniewierzyć. Całe ryzyko ponosi właściciel i może się tak zdarzyć, że powróciwszy z podróży, ujrzy siebie bankrutem. W tym sensie jego postępowania trudno nie nazwać rozrzutnością. Jednak nie dzieje się aż tak źle. Dwóch spośród depozytariuszy inwestuje powierzone pieniądze i tym sposobem dopracowuje się sporego zysku. Teraz oni ryzykują. Nie mają żadnej gwarancji, że taki ruch skończy się sukcesem. Cóż stanie się z nimi, gdy zmarnotrawią majątek swego pana? A jednak odważają się podjąć to ryzyko. Zdobywają się na tę „wirtualną" rozrzutność w przeciwieństwie do trzeciego sługi, który nie odważył się podjąć żadnego ryzyka. Uczepił się tego, co mu dano i nie postąpił ani kroku naprzód. Pozostał bez ruchu, w punkcie wyjścia razem ze swoim depozytem - tak jakby nie żył... Pan zaś powtarza osobliwą charakterystykę, jaką mu wystawia ów zły sługa[2], potwierdzając tym samym, że jest prawidłowa. Że nie chodzi mu o zysk - ten pojawi się siłą faktów w dalszej kolejności - ale o działanie. Chodzi mu o nowe otwarcie. I dziwna rzecz, sługa doskonale rozumie jego oczekiwania, a mimo to nie zdobywa się na żaden ruch. Jakiś osobliwy rodzaj lęku - czyż gnuśność nie jest w gruncie rzeczy manifestacją niewiary w ontyczną dobroć świata, której gwarantem jest Stwórca? - nie pozwala mu drgnąć. Odmowa aktywności, podjęcia ryzyka równoznacznego ze wspaniałomyślną zgodą na ewentualną stratę jest powodem wyrzucenia go na zewnątrz, poza krąg domowników pana.
Gdyby Jezus opowiadając tę przypowieść mógł posłużyć się nie symbolem talentów, a więc ówczesnego pieniądza, ale pojęciem giełdowej akcji, o wiele łatwiej byłoby nam zauważyć „marnotrawstwo" w postępowaniu sług. Zachowali się tak, jak postępują giełdowi gracze: żeby osiągnąć zysk, wyzbywają się akcji jednych firm, a kupują innych, takich które lepiej rokują, ale pewności sukcesu nie mają żadnej. Ryzyko jest zasadą tej gry. Właściciel majątku, oddając go w niepewne ręce swych sług, postępuje nie mniej ryzykownie, a jednocześnie domaga się, by i oni zdobyli się na podobne ryzyko.
---------------------------
[2] Konia z rzędem temu, kto tę charakterystykę potrafi konsekwentnie wyjaśnić w ramach zwyczajowej interpretacji tej przypowieści.
Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz...[3] I nie liczy się dla niego to, ile zarobili na tej operacji, ale to, że ją podjęli. W chrześcijaństwie, do jakiego przywykliśmy, to trochę dziwna myśl. Owszem, pamiętamy o czynieniu sobie ziemi poddaną, ale brak zaufania, lęk nawet, wobec odzywających się w nas impulsów nie tylko biologicznej natury, jest silniejszy. I jest też zrozumiały, bo doskonale wiemy, jak łatwo nasza słabość przeobraża się w grzech i zło. Ale Bóg też to o nas wie, a jednak w swej niepojętej rozrzutności żąda, byśmy odważyli się zanurkować w rwącym nurcie życia. Takie odczytanie tej przypowieści nie przeczy niczemu, co wiemy na temat natury grzechu i naszej własnej grzeszności. Wszystko to pozostaje w mocy, tak jak Dekalog i bezcenny dar sakramentu pokuty. Zmienia się tylko obraz Boga: z dobrotliwego Dozorcy na Kogoś, kto zawstydza nas swoją rozrzutnością, której nie czujemy się warci. Kogoś, kto miłosierdzie uczynił wyrazem męstwa i pewien jest swojej hojności. Zmienia się też obraz naszej chrześcijańskiej powinności. Jest jakiś jaśniejszy i przewiewny. Jest w nim miejsce na szaleńczą odwagę i niepohamowaną radość życia - te spontaniczne, „dziecięce" sposoby uwielbienia dla Stwórcy.
Przypowieści o talentach nie sposób uznać za nauczanie o nawróceniu człowieka. Na pewno nie. Słudzy są zostawieni własnym decyzjom, postępują, jak uważają za słuszne, w pełnej swobodzie i w zgodzie z wizją własnej osoby, a sprawa nieuchronności ewentualnego rozliczenia się z panem chwilowo plasuje się na dalszym planie. Jest to więc ten etap ludzkiego życia, który w przypowieści o synu marnotrawnym określono słowami i zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony - etap marnotrawstwa. O tym zaś, co dzieje się już za zakrętem, wtedy gdy syn marnotrawny zdecyduje się na powrót do domu ojca, Jezus opowiada jeszcze raz w innej przypowieści, tej o robotnikach w winnicy. By zbędnie nie rozdymać tekstu, poprzestanę na streszczeniu tego doskonale znanego fragmentu[4]. Gospodarz najmuje robotników do pracy w swojej winnicy. Przyjmuje każdego, kto gotów jest pracować u niego. Praca nie jest lekka, ale i zapłata jest satysfakcjonująca. Winnica potrzebuje wielu rąk, więc gospodarz najmuje także tych, którzy zgłosili się już w toku dnia. Najbardziej spóźnieni mogą się wykazać tylko jedną godziną pracy, ale gdy nastaje moment wypłaty, otrzymują tyle samo, co pozostali. Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry? odpowiada gospodarz winnicy na pełne oburzenia pomruki pozostałych robotników.
Gospodarz składa robotnikom propozycję pracy u siebie, to znaczy w tym miejscu, które on wyznaczy i takiej, jaką on wyznaczy - Jonasz ma iść do Niniwy, Gedeon rozpuścić armię do domu... Postać gospodarza staje w centrum ich aktywności. On wyznacza im miejsce „pracy", pomaga pokonać trudności - Pan rozkazał wielkiej rybie i ta wypluwa Jonasza na ląd(!), Gedeon otrzymuje znak runa, Samson chyba po raz pierwszy w życiu zaznaje utrudzenia pracą... To już na pewno opowieść o tych, którzy minęli swój „zakręt". O wracających do Ojca. Zajść mogą całkiem niedaleko. Może już nie wystarczyć im czasu, by pokonać drogę, jaką przebyli, oddalając się od Niego. Nieważne jak daleko zajdą. Ważne, że zapragnęli wrócić, że uczynili ten jeden „krok" od którego zaczyna się powrót. Reszty dopełni Gospodarz, bo jest dobry. Bo Jego „rozrzutność" nie kieruje się logiką zasługi, lecz pragnieniem, by żąć tam, gdzie nie posiał i zbierać tam, gdzie nie rozsypał.
Kompletność kreślonego tu obrazu wymaga przyjrzenia się jeszcze jednej z Jezusowych przypowieści, tej o uczcie królewskiej[5]. Momentami przypomina ona chwilowo porzuconą przez nas przypowieść o synu marnotrawnym, gdyż wykorzystuje te same symbole i obrazy, co z kolei ułatwia ich odczytanie, ale jest od niej jakby pojemniejsza, ludzki los kreśląc szeroko, w eschatologicznej perspektywie. Dzięki temu wiele powstałych już pytań zyskuje odpowiedź.
Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę weselną swemu synowi. Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść. Posłał jeszcze raz inne sługi (...) Lecz oni zlekceważyli to i poszli: jeden na swoje pole, drugi do swego kupiectwa, a inni pochwycili jego sługi i znieważywszy [ich], pozabijali.
---------------------------
[3] Rdz 1,27.
[4] Mt 20,1-16.
[5] Mt 22,2n.
Na to król uniósł się gniewem. Posłał swoje wojska i kazał wytracić owych zabójców, a miasto ich spalić. Wtedy rzekł swoim sługom: „Uczta wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni. Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie". Słudzy ci wyszli na drogi i sprowadzili wszystkich, których napotkali: złych i dobrych. I sala zapełniła się biesiadnikami. Wszedł król, żeby się przypatrzyć biesiadnikom, i zauważył tam człowieka, nie ubranego w strój weselny. Rzekł do niego: „Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?" Lecz on oniemiał. Wtedy król rzekł sługom: „Zwiążcie mu ręce i nogi, i wyrzućcie go na zewnątrz, w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych".
Zaproszenie jest obietnicą jakiejś formy wspólnoty, współ-bycia w miejscu, do którego zaproszony ma przybyć. Urodzić się to tyle, co otrzymać zaproszenie na ucztę weselną syna królewskiego. Formuła ludzkiego losu, współbieżność procesów biologicznych z procesami duchowego dojrzewania dokonującego się pod postacią owego swoistego marnotrawstwa, które uzdalnia do pokonania „zakrętu", i następujący po nim etap „powrotu do domu", są z istoty swojej taką całe życie trwającą odpowiedzią na królewskie zaproszenie. Pozytywną odpowiedzią, bo mogą być też odpowiedzi negatywne. Może być dzika, kompulsywna niezgoda na starzenie się, wspierana wszelkimi dostępnymi w danej epoce środkami, a zdradzająca dziwne spłycenie wewnętrzne, może być głęboka niezdolność uznania powagi życia i emocjonalne zafiksowanie w czasie dzieciństwa, może być wewnętrzne samookaleczenie w postaci nałogu albo uporczywe, szczelne przywarcie do tego, co jest, i wynikająca z niego odmowa uczynienia jakiegokolwiek ruchu... Można egzystować zlekceważywszy zaproszenie. Można, bo odpowiedzi na nie udziela człowiek w pełnej wolności i nie musi jej udzielić już teraz, dziś, w tej chwili. Zaproszenie nie jest jednorazową okazją, którą trzeba łapać, ale całościowym projektem, w ramach którego funkcjonujemy z całym inwentarzem naszych wad, o których Zapraszający wie najlepiej. Król jest cierpliwy. Nie znajduje litości tylko dla tych, którzy je zabijają, dla owych zabójców[6] Bożego projektu. Tych, którzy odebrali innym możliwość uczestniczenia w nim - od pedofila do lekarza, który funduje kobiecie macierzyństwo po siedemdziesiątce, a jej dziecku karykaturę dzieciństwa. A zamach na porządek ludzkiej seksualności w najszerszym sensie nie jest jedynym sposobem dokonywania się owych zabójstw.
Przypowieść o synu marnotrawnym opowiadała o tym Bożym projekcie z perspektywy człowieka, ta przypowieść opisuje go z perspektywy króla. Wysyła on swoje sługi na rozstajne drogi, by ludziom zajętym innymi sprawami, będącym „w drodze", czyli, jak to nazywaliśmy, na etapie marnotrawstwa, przedkładali jego zaproszenie, zmuszali[7] nawet do jego przyjęcia. Słudzy są tu symbolem konieczności tkwiącej w naturze tego projektu. Jeśli się w nim uczestniczy, to nastąpi etap, gdy zaproszenie będzie słyszalne, a zaproszony dojrzały do jego przyjęcia. Marnotrawstwo jest w tym projekcie koniecznością. Bez niego nie dojdzie się do zakrętu. Ono podprowadza, ale samo nie wystarczy, by ten zakręt pokonać. Syn marnotrawny dopiero zastanowiwszy się wpada na pomysł, jak ma postąpić. Słudzy królewscy czynią swą powinność, zmuszają, ale to zaproszony decyduje, czy chce wziąć udział w uczcie, czy też każe się nadal popychać w jej kierunku.
Docieramy do najbardziej zastanawiającego fragmentu przypowieści. Zaproszenie jest kierowane do wszystkich bez wyjątku. Uczestnikami uczty stają się zarówno dobrzy, jak i źli. Kwalifikacje moralne nie mają więc decydującego znaczenia. Nie decydują o obecności na uczcie. Jacy jesteśmy? Dobrzy, gdy staramy się, by za naszą przyczyną działo się dobro, źli, gdy naszymi działaniami powoduje egoizm, a w przeważającej liczbie dość nijacy, ani bardzo źli, ani heroicznie dobrzy, ot, jak nam wyjdzie, jak się uda. Tacy też byli ci zaproszeni z przypowieści. I wszystkim prócz jednego pozwolono zostać. Potwór jakiś? Zbrodniarz? Nie, bo złych nie wyrzucano, a jedynie jego, który nie posiadał weselnego stroju. To była przyczyna eksklaustracji - brak stroju, znak niegotowości. Zastanawiający zarzut, zważywszy, że gości zgarnięto z rozstajnych dróg w trybie natychmiastowym.
---------------------------
[6] Od początku był on zabójcą... - to o Szatanie [J 8, 44].
[7] Łk 14,23
Ponownie pojawia się symbol odświętnej szaty: syn marnotrawny otrzymuje ją (najlepszą szatę i sandały na nogi) przed ucztą od uradowanego jego powrotem ojca, uczestnicy królewskiej uczty przywdziali ją nim zasiedli za stołem. Szata jest więc znakiem uczestnictwa w uczcie, znakiem przynależności do grona weselników królewskich na tle tych, którzy w godach nie biorą udziału i jednocześnie legitymacją uprawniającą do udziału w niej. Wszyscy zaś uczestniczą w niej na równych prawach. Jak robotnicy w winnicy otrzymują tę samą zapłatę, tak oni biorą udział w tych samych godach. Jak powodem do wypłacenia robotnikom jednakiej zapłaty za różnej miary wysiłek była ich zgoda na pracę w winnicy gospodarza, tak weselnicy, a i syn marnotrawny, zyskują prawo przywdziania szaty, gdy tylko przyjmą zaproszenie. Gdy z życiowych dróg rozstajnych (rozstajne drogi są tu alegorią bogactwa ścieżek, które się przed nimi otwierają, w żadnym razie nie pobłądzenia) zdecydują się „skręcić" ku domowi króla. Ten, który szaty nie miał, był kimś, kto na taką decyzję do końca się nie zdobył. Uczestnicząc w Bożym projekcie, został doprowadzony aż do kresu, czas jego życia w całości wypełnił etap marnotrawstwa. Jak tym w winnicy pozostała mu już tylko jedna godzina na zrobienie zakrętu, a jednak nie uczynił tego gestu. I przypadł mu los gnuśnego sługi, bo ogrom Boskiego miłosierdzia nie wystarczy, by unieważnić i wymazać czyn ludzkiej wolności.
Te cztery Jezusowe przypowieści tworzą zadziwiająco spójną całość. Opowieść o synu marnotrawnym grubą kreską szkicuje to, co pozostałe ukazują fragmentarycznie, za to bardziej szczegółowo. Powstaje obraz istoty ludzkiej, który ma wszelkie cechy kontynuacji koncepcji starotestamentalnych, a przy tym dość pojemny, by pomieścić nowotestamentalne orędzie - jest jak skarbiec ojca rodziny, który z niego wydobywa rzeczy nowe i stare[8]. Nie przeczy temu, do czego przywykliśmy, ale jest inny, bo uzupełniony i namalowany z innego punktu widzenia. Dlatego budzi pytania, których nie można zostawić bez odpowiedzi. Najpierw jednak kilka jeszcze słów wypada dopowiedzieć do interpretacji przypowieści o synu marnotrawnym. Pod postacią starszego brata, który nigdy nie przekroczył ojcowskiego nakazu, ukrywa się człowiek w stanie niewinności. Adam, jakim miał być według pierwotnego planu Boga. Jakim mógłby być, gdyby niewiasta nie wdała się w rozmowę z wężem. Pierwsza para żyje w ogrodzie, po którym Bóg przechadza się w porze Wiatru, i uprawia oraz dogląda drzew wartości, on - analogicznie - mieszka w bliskości ojca i korzysta z plonów, które wypracowuje na jego polu. Taka formuła egzystencji miała wszystkich troje doprowadzić do poznania Boga/ojca, bo chociaż przebywali tak blisko Niego, nie znali Go: niewiasta bierze za dobrą monetę insynuacje węża, syn buntuje się przeciwko postępowaniu ojca, nie pojmując powodów jego radości. I zobaczmy, ojciec traktuje ten jego bunt z wyrozumiałością, wiedząc jak jego dziecko niewiele jeszcze rozumie. Czy nie to samo zadecydowało o charakterze wygnania z ogrodu?
Z przedstawionych tu interpretacji można odnieść niepokojące wrażenie, jakoby człowiek zbawiał się sam. Wystarczy, że dostosuje się do rytu ludzkiego losu, jaki narzucił Stwórca, wypełni go konkretną i indywidualną treścią, a na pewno weźmie udział w uczcie królewskiej. I jest to prawda o tyle, że rzeczywiście zadaniem człowieka jest uczestnictwo w rycie życia, ale ryt ten jest dla człowieka zbawczy tylko na mocy ofiary Syna Bożego. Bez niej byłby nie wędrówką do celu, ale bezkresnym błąkaniem się w pomroce. Bez niej nie dałoby się wykonać zakrętu. W ogóle nie byłoby w ludzkim losie miejsca na zakręt. Po krzyżu Jezusa przechodzimy ze świata umarłych do świata żywych. On nie tylko unieważnia nasz grzech, ale przemienia nas w inne istoty - istoty znowu zdolne do życia (był umarły, a ożył). W tym sensie cała wędrówka syna marnotrawnego odbywa się w cieniu górującego nad nią krzyża. Zło, które popełni odszedłszy w dalekie strony, zostawi swój ślad i domagać się będzie zadośćuczynienia, pokaleczy go, ale nie będzie miało dość mocy, by go obezwładnić. Chyba, że sam tego zechce. Że zatraciwszy się w swej witalności, przetrzyma czas głodu, byle tylko pozostać tam, gdzie jest.
---------------------------
[8] Mt 13,52.
Opowiadając przypowieść o synu marnotrawnym, Jezus nie mówi o tym, co bierze na siebie. Duch jeszcze nie był dany i słuchacze nie pojęliby tego. Mówi jedynie o tym, co w tej batalii z edeńskim wężem jest ich zadaniem. A ich zadaniem jest zaufać rytowi ludzkiego losu. Wejść w niego, wziąć w nim udział w niezachwianej ufności w dobroczynną mądrość Bożych postanowień. Świetnie wie, że ta droga nie jest równoznaczna z bezgrzesznością. Ma przed sobą istoty słabe, które przerasta komplikacja otaczającego je świata i jest świadom, że nie obędzie się bez kosztów. Grzech jest w ten plan wkalkulowany. Nie jego jednak czyni centrum swego nauczania, ale wybór ludzkiego serca. Jego świadomie dokonany zwrot ku Bogu, moment, który nazwaliśmy zakrętem. W materii życia może się na niego składać szereg podrygów, może być trudno go umiejscowić, ale po owocach się go rozpozna. Odtąd słabnie kurczowy uścisk i nie tak głębokie jest wychylenie ku światu. To, co ważne i decydujące, zaczyna dziać się we wnętrzu człowieka, choć z nim samym może nadal dziać się bardzo wiele. Może być aktywny jak nigdy dotąd, ale ta aktywność nie stanowi go już bez reszty. Istotą zakrętu jest uwewnętrznienie, które dokonuje się ze względu na Boga. Dlatego za zakrętem zmienia się sposób przeżywania grzeszności. W porze marnotrawstwa grzech był odczuwany jako przekroczenie zewnętrznego nakazu, do którego należało się zastosować pod groźbą sankcji. Za zakrętem staje się powodem osobistego bólu i dowodem powierzchowności dokonanego wyboru. Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę... Kto Mnie nie miłuje, ten nie zachowuje słów moich (J 14, 23.24). Właśnie tak, nie odwrotnie. Radykalnie: jasna decyzja, oczywiste następstwo. A to następstwo pozostawia wiele do życzenia, dlatego grzech staje się lekcją pokory, impulsem do czujnej wierności... Długi ogon starych win ciągnie się i przeszkadza, przypomina o sobie na każdym kroku i pęta ruchy. To przez niego w oczach naszych bliźnich ciągle jesteśmy źli. Wiele będzie trzeba naprawić, nim się znajdziemy na uczcie, ale najważniejsze, że mamy już prawo wstępu na nią.
Syn marnotrawny wraca do domu ojca i nie zastaje zamkniętych drzwi. Więcej, ojciec już wcześniej wyszedł mu naprzeciw, a ujrzawszy go, wita serdecznie. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Każdy kochający rodzic widząc swe dziecko wynędzniałe i głodne, postąpiłby tak samo. W takich sytuacjach nie pamięta się o jego niewdzięczności i niepięk-nych postępkach, składając je wspaniałomyślnie na karb nieroztropności i braku doświadczenia. I poganie tak czynią. Nadzwyczajne natomiast jest to ojcowskie wychodzenie naprzeciw. Syn nie obiecywał, że wróci, a ojciec na pewno nie życzy mu nieszczęścia, które zmusiłoby go do powrotu. A jednak wygląda syna, jakby wiedział, że tak się stanie, a przynajmniej, że jest to wysoce możliwe. I zamierza go powitać właśnie tak, jak go powitał - biorąc w nawias jego niewdzięczność, winę, grzeszność, tzn. okazując miłosierdzie. Ale tak naprawdę nie było chwili, gdy syn nie doznawał Ojcowskiego miłosierdzia. Było powietrzem, którym oddychał i glebą, po której stąpał. Było zasadą, która legła u podstaw konstrukcji jego losu. Miłosierdzie, a nie gniew kazało „wygnać" Adama w świat materialny i pozwolić mu cieszyć się nim, doznając tej radości w całej gamie możliwości, przez które wyraża się swoistość ludzkiej natury, a przy tym niezauważalnie dojrzewać i przeobrażać się wewnętrznie w trakcie tego doświadczenia. Miłosierdzie zadecydowało o tym, że ten proces jest celowy, ma zadany kierunek i ma swój finał. Aktem miłosierdzia są trudności, które stają mu na przeszkodzie, cierń i oset, które rodzi mu ziemia, a przecież pokarmem jego są płody roli oraz przymus ze strony sług królewskich, wysłanych po to, by nim pokierowali. I miłosierdzie sprawia, że robotnik ostatniej godziny jest witany z taką samą radością, jak ten który pracował od początku, a odzienie ze skór, które otrzymał na początku, przeobrazi się w weselną szatę. Miłosierdzie jest kategorią nie-filozoficzną, lecz jeśli chce się mówić o człowieku, nie można go pominąć. Bo kimże byłbyś, Adamie, gdyby nie miłosierdzie rozumiane nie jako szansa na łagodny osąd, ale - zapożyczając od nauk przyrodniczych - „środowisko", w którym żyjesz? Wielkość biblijnego obrazu człowieka nie polega na tym, że trafnie opisuje, jaki człowiek jest, katalogując mechanizmy i prawa, którym podlega, odsłaniając granice tkwiących w nim możliwości, ale na tym, że ukazuje zakres Bożego projektu o imieniu „człowiek". Projektu wspaniałego i zarazem ogromnie ryzykownego ze względu na wpisany weń dynamizm. Ile ludzkich istnień, tyle sposobów realizacji tego projektu, a jednak przy całej nieogarnionej wielorakości ludzkich dróg wszystkie one zmierzają ku Spotkaniu. Tak zostały w tym projekcie zaprogramowane i od tego się nie ucieknie. A człowiek, od kiedy pojawił się na świecie, docieka, czy jest to dla niego dar, czy ograniczenie.
Człowiek, osobnik, przedstawiciel dominującego gatunku, jedna iluś miliardowa kopia tego samego wzorca. Obiekt statystyczny, element docelowy planowania ekonomicznego, przedmiot zabiegów socjotechników, pole na razie nieśmiałych eksperymentów genetycznych... Posiadacz limitowanej wolności, złudnych praw, wmówionych potrzeb, niepotrzebnych lęków. Cząsteczka wielkiej zbiorowości zauważalna tylko dla najbliżej położonych cząsteczek, tych z którymi się zderza. Identyfikowana numerem i w pełni zastępowalna... Na zbliżeniu jednostka, istota żywa, stworzenie ulepione z prochu ziemi i postawione w pośrodku trudnego świata. Skonstruowane w dziwny sposób, niemal wewnętrznie sprzeczne, zdawałoby się z definicji skazane na klęskę. Jakieś zarazem za duże i za małe. Okruch materii organicznej słaby nieusuwalną słabością, wolny dopóki nie używa wolności, ufny na sposób idolatryczny, ale obdarzony zalążkiem ducha, co wszystko zmienia. Ten duch ulotny, dyskretny, nie narzucający się, uśpiony, gdy raz się ocknie, nie spocznie, póki go nie zgodzi z samym sobą. W ten sposób prowadzi to stworzenie na spotkanie z jego Bogiem - teraz, za życia. Gdyby ono nie było słabe, nie byłoby materii dla tego Spotkania, gdyby ono nie było wolne, nie byłoby przestrzeni, w której się dokona, gdyby nie było zdolne do ufności, nie istniałaby sama jego możliwość... A przecież to tylko robaczek w skali świata. Trzcina myśląca i wrzaskliwa. Do końca ufna, że odkryje taki sposób budowania, iż wieża Babel się nie rozsypie. Ciągle mająca nadzieję, że to tylko kwestia dobrego pomysłu i że ta wielka chwila dla niego nadejdzie. Z tego powodu z dnia na dzień odkłada myśl o powrocie... Nie na zawsze, nie, ale nie w tej chwili... Przed Transcendencją chowa się za błyskotliwym dowcipem. Siniaki leczy okładami ze sloganów o pamięci ludzkości. Niepewność kamufluje rosnącą siłą głosu... I mchem porasta... W gruncie rzeczy mizerota - głodny, gdy spóźni się posiłek, nieruchawy, gdy zabraknie godziny snu, przygnębiony, gdy nadciąga deszcz... Niespokojny, gdy musi wybierać... Nieswój, gdy pomyśli, że może już niedługo... Zakłopotany perspektywą wieczności, spłoszony wielkością Krzyża... Potulnie żałujący grzechów, których nie dostrzega... Karmiony obietnicami, które za wielkie, o które mu nie chodzi... Oto ty, Adamie. Oto ty.
Spis treści na następnej stronie
SPIS TREŚCI
WSTĘP
1. NA POCZĄTKU
2. PRZEBUDZENIE NIEWIASTY
3. SIEDEM RAZY SŁABOŚĆ
a. Słabość moja własna
b. Słabość polegająca na zagubieniu w uniwersum sensów
c. Słabość versus przemoc otoczenia
d. Słabość w obliczu rozpoznanego powołania
e. Słabość jako wyzbycie się mocy
f. Słabość jako zbyteczność mocy
g. O radości bycia słabym
4. CZTERY SŁOWA WOLNOŚCI
a. Embrion wolności
b. Pierwsze słowo wolności - „chcę"
c. Drugie słowo wolności - „nie"
Wolność jako swoboda
Wolność w okowach prawa
d. Trzecie słowo wolności - „ja"
Wolność za cenę wyobcowania
Indywidualność jako miejsce wolności
Wolność, która się wyczerpuje
e. Ostatnie słowo wolności - „Bóg"
5. DWIE UFNOŚCI
a. Ufność, która chwyta się konkretu
Wzorzec społeczny
System pojęciowy
Osobiste doświadczenie
Koniec trasy
b. Ufność, która nie ma się czego uchwycić
Pierwsze kroki
Droga
Na razie dotąd
6. ANI JEDNA JOTA