12.08.2010

Znakiem, ale jakim?

Mnie też, jak kiedyś Ezechiela, Bóg powołał, żebym był jego znakiem. Wszak od chrztu uczestniczę w prorockiej misji Kościoła.

„Pamiętasz? Wtedy się na mnie rozdarłeś”. Pamiętałem. Jak przez mgłę. Dla mnie to był nic nie znaczący incydent sprzed kilku lat. Dla niego wydarzenie, które ugruntowało jego nieufność wobec religii. Być może na długie lata. Mogłem sobie tłumaczyć, że szukający pretekstu zawsze go znajdzie. Ale fakt, że w tym wypadku sam go szukającemu podsunąłem.

„Synu człowieczy, mieszkasz wśród ludu opornego, który ma oczy na to, by widzieć, a nie widzi, i ma uszy na to, by słyszeć, a nie słyszy, ponieważ jest ludem opornym (...). Wynieś swoje tobołki, jak tobołki zesłańca, za dnia, na ich oczach, i wyjdź wieczorem, na ich oczach, tak jak wychodzą zesłańcy (...) albowiem ustanawiam cię znakiem dla pokoleń izraelskich”.

Tak, ja też, jak Ezechiel, żyję wśród ludu opornego. Wśród ludzi, którzy czasem nie chcą rozumieć Ewangelii. Bo wygodniej im bez niej. Mnie też, jak kiedyś Ezechiela, Bóg powołał, żebym był jego znakiem. Wszak od chrztu uczestniczę w prorockiej misji Kościoła. Ludzie patrząc na mnie mają zobaczyć Chrystusa. To wielka misja i odpowiedzialność. Oby nie zobaczyli, wskutek mojej głupoty,  tępego i  zacietrzewionego ciaśniaka.