Caravaggio, malując scenę powołania, przedstawił Mateusza ze spuszczoną głową wpatrującego się w stół z pieniędzmi. Komentatorzy dopatrują się w niej chciwości, a nawet pewnej arogancji. Na pewno? Spróbujmy podważyć tę interpretację.
Dziewiąty rozdział. Było już Kazanie na Górze ze słuchającymi tłumami, uzdrowienie sługi setnika, opętanych, paralityka i wielu innych. Mateusz musiał o tym wszystkim słyszeć: o tłumach ogarniętych lękiem i wielbiących Boga, „który takiej mocy udzielił ludziom”. Co musiał czuć, gdy słynny Rabbi stanął przed nim? Chciwość? A może wstyd i niedowierzanie? Zalążek skruchy i przemiany życia?
Patrzymy na człowieka punktowo. W konkretnym miejscu i czasie. Dostrzegając najczęściej jedynie jego słabość. Rozłożone na stole denary i skrzywdzonych ludzi. Jezus widzi to, co było przed, jest teraz i będzie w przyszłości. Widzi chwilę obecną, ale i ten moment, „gdy dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa”. Dlatego z tak wielką łatwością zasiada „z celnikami i grzesznikami” przy stole.
Żeby było jasne. To nie jest pochwała słabości. To pochwała Boga, któremu w liturgii powtarzamy w nieskończoność: „dziękujemy, że nas wybrałeś, abyśmy stali przed Tobą i Tobie służyli”. Aż dojdziemy…
Dodaj swój komentarz »