Bo i Bóg wszedł w naszą codzienność: jadł, pracował, ubierał się, spał. Widzimy Go w Ewangelii, jak jeździ łódką po jeziorze: cóż bardziej codziennego i zwykłego na bogatych w ryby wodach, niż łódka!
Dobrze napisana powieść miewa fabułę ułożoną w ten sposób, że zaczyna się od jakiegoś drobnego wydarzenia, ot, wyszedł emeryt z pieskiem na spacer i zatrzymał się, żeby sąsiadowi powiedzieć „Dobry wieczór”. I z takiego wydarzenia wyrasta nagle kilka krzyżujących się wątków, mało tego: ma ono znaczenie na kilku odkrywanych kolejno planach, jest drugie i trzecie dno, słowem: kosmiczna intryga. Kto lubi powieści, zrozumie; kto nie lubi, niech teraz dopiero zacznie słuchać. Bo mniej więcej tak samo dzieje się, kiedy rozważamy Wcielenie Chrystusa. Zaczyna się bardzo prosto i zwyczajnie od danych historycznych: ot, narodziny jednego dziecka, ot, śmierć jednego skazańca. A kończy się – nie, właściwie nie kończy się wcale i nie skończy się nigdy. I wszyscy w tym jesteśmy. Ten biedny emeryt sam nie wie, w co się wplątał.
Nasz świat jest światem materialnym, więc z konieczności musi składać się z mnóstwa szczegółów, z części i cząstek. Może aniołowie widzą rzeczy prosto, ale nie my! My widzimy wciąż te części i cząstki, i toniemy w nich. I łatwo nam uwierzyć, że one są istotą rzeczywistości i celem jej istnienia. Tymczasem one zostały zaplanowane nie jako cel, ale jako tworzywo. Może aniołowie niczego od siebie wzajemnie nie potrzebują, ale my potrzebujemy! I zaplanowani jesteśmy tak, żebyśmy potrzebowali; zaplanowani jesteśmy na konieczność miłości. A żeby mogła istnieć w naszym świecie miłość, potrzebne są w nim uczynki miłości; a żeby mogły istnieć uczynki miłości, potrzebna jest materia z całą swoją złożonością, potrzebna jest codzienność.
Codzienność więc stworzona została dla miłości, a nie sama dla siebie. I Bóg wszedł w naszą codzienność: jadł, pracował, ubierał się, spał. Widzimy Go w Ewangelii, jak jeździ łódką po jeziorze: cóż bardziej codziennego i zwykłego na bogatych w ryby wodach, niż łódka! Widzimy Go, jak idzie przez pole i jak je kolację u różnych ludzi; jak sprawdza pogodę zależnie od barwy nieba o zachodzie słońca; dowiadujemy się, że nosił tunikę i płaszcz, a na nogach sandały wiązane na rzemyki; że bywał głodny i że czasem był tak zmęczony, że zasypiał na miejscu i nie mógł już dłużej nauczać. Jego ludzkie siły nie dorównywały Jego boskiemu zapałowi; były ograniczone, jak nasze. Przyjął na siebie całą naszą codzienność, i wykorzystał to nasze tworzywo, ukazując przy okazji i nam, jak je wykorzystywać.
A więc przede wszystkim, nie zatonąć w nim. U Lewisa w "Listach starego diabła do młodego" jest taka fantastycznie trafna scena, kiedy stary diabeł widzi, że „pacjent” (czyli człowiek, którego on usiłuje doprowadzić do potępienia), dotychczas niezachwiany ateista, nagle w ciszy biblioteki zaczyna snuć niepożądane myśli, które by go mogły doprowadzić do nawrócenia. Kusiciel nie jest jednak taki głupi, żeby zaczynać dyskusję i podsuwać mu argumenty. Raczej, wiedząc, jaki z pacjenta łakomczuch, podsuwa mu myśl, żeby do tak ważnego tematu wrócił od nowa po obiedzie. A gdy pacjent znalazł się na ulicy, pokazałem mu, opowiada, autobus i gazeciarza, roznoszącego najnowsze wydanie dziennika; i to wszystko do tamtych myśli tak mu nie pasowało, że uznał je za mrzonki. Odtąd też sam mawiał, iż jakiekolwiek by dziwne teorie przychodziły człowiekowi do głowy, kiedy siedzi samotny w atmosferze skupienia, najlepszą na nie odtrutką jest zdrowa dawka realnego życia (przez co, kończy diabeł z ironią, rozumiał autobus i gazeciarza).
Lewis był świetnym obserwatorem. Wiedział, że człowiek rzadko kieruje się logiką, a często – skojarzeniami, których źródło może być zupełnie przypadkowe. I że ta nasza przyzwyczajona codzienność wydaje się nam tak łatwo rzeczywistością jedyną. Nie ma żadnego rozumnego argumentu, dlaczego fakt, że autobus istnieje, jedzie i jest czerwony, a gazeciarz ma na sobie kurtkę w kratkę, miałyby nadawać im obu rangę absolutu, rzeczywistości jedynej. Ale kontrast między codziennością a zrozumieniem czegoś więcej może wywołać takie odczucie. Tak samo nie ma żadnego rozumnego argumentu na to, że fakt, iż nasze mieszkanie jest na takim to a takim piętrze, że pierwsze, co rano widzimy po obudzeniu, to zielone firanki, a nasz pies jest biały w czarne łatki – miałyby powodować, że to wszystko więzi nas w sobie i zamyka nam oczy na głębsze dno rzeczywistości. Piętro musi być któreś, firanki muszą być jakiegoś koloru i pies także. To wszystko nie jest absolut, tylko tworzywo: tworzywo naszej miłości. Chrystus tak tego używał.
Po drugie, nie pogardzać codziennością. Wciąż się słyszy określenia w rodzaju „kierat”, „szara codzienność” itd. Nie jest szara: jest cała prześwietlona obecnością Boga. Nasza wina, jeśli tego nie potrafimy zauważyć, i nasza strata. Są ludzie, którzy by chcieli mieć codziennie przygody, i są tacy, którzy się o to pilnie starają, i oni to narzucają innym taki sposób wartościowania: dzień szary i dzień kolorowy, dzień nic nie wart i dzień upragniony. A kiedy w ich życiu przygoda staje się rzeczą zwyczajną, to chcą jeszcze większych przygód. Wybrzydza się taki człowiek na swoją posadę, że to jest przekładanie papierków, a on by wolał coś bardziej wzniosłego; a nie pomyśli, że przecież te papierki przekłada wśród ludzi i dla ludzi, i że piękno jego pracy polega na sposobie, w jaki będzie tych ludzi traktował. Kolegów, interesantów... Czy odejdą od niego uśmiechnięci, radośni i wdzięczni za jego życzliwość, czy też zrażeni jego bezdusznością i obojętnością. Albo siedzi taki w konfesjonale i tylko się trzęsie, żeby przyszedł jakiś spektakularny grzesznik – bo już mu się znudziło stare babki spowiadać. To by dopiero była przygoda; a tamto, szarzyzna. Będąc sama starą babką, powstrzymam się od komentowania.
Po trzecie, to właśnie jest przecież to, w co wszedł Syn Boży przez Wcielenie.
W całą naszą rzeczywistość: od rozwoju embrionu w łonie matki, aż po rozdzielenie duszy z ciałem przez śmierć. Poprzez wszystkie, już tu wyliczone i nie wyliczone, realia ludzkiego bytowania. Mógł inaczej; chciał tak właśnie.
Nie ma nic specjalnie imponującego w przyjściu na świat dziecka biednych rodziców w podróży. A okazało się: najważniejszy fakt w historii świata. Nie ma nic specjalnie imponującego w monastycznym rozkładzie dnia, kiedy się już człowiek do niego przyzwyczaił i zmyła się z niego nowość. A okazuje się: sam fakt, że jesteśmy tam, gdzie Bóg nam wyznaczył miejsce, w strumieniu Jego woli, dostępnym nam przez posłuszeństwo – ma wartość większą, niż gdybyśmy świat zawojowali. I może nie być nic specjalnie porywającego w zielonych firankach i białym piesku w czarne łatki; ale jeśli ten piesek zaświadczy kiedyś, jak go traktowaliśmy, to to już może właśnie okazać się godne radości aniołów.
Inaczej mówiąc: codzienność jest naszym udziałem we Wcieleniu Chrystusa. On w niej jest razem z nami. W co to dał się wciągnąć nasz emeryt z pieskiem...
A św. Benedykt idzie jeszcze dalej: twierdzi, że przez cierpliwość mamy udział w Męce Chrystusa, a więc w tajemnicy Odkupienia. Gdzie tu proporcja: nasza cierpliwość rzadko staje przed zadaniem trudniejszym niż spokojne wysłuchanie czyichś nudnych, nie pierwszy raz już słyszanych utyskiwań. A tu: Męka Chrystusa? Powiedzmy sobie szczerze: jaki męczennik, takie lwy. (Jest historyjka o biskupie Łozińskim, jak to siedział w sowieckim więzieniu w jednej celi ze swoim sekretarzem, a było tam bardzo dużo pluskiew. Tłukli te pluskwy i w pewnej chwili sekretarz powiada: „Och, wolałbym już na arenę!”, a biskup na to: „Jaki męczennik, takie lwy”.) Syn Boży wiedział, jak wiele musi odrobić za nas, a jak mało może bezpiecznie nam zostawić. Przecież i u św. Pawła znajdujemy to przekonanie, że Chrystus pozostawił nam coś do dopełnienia w swoim dziele i że nasz ból i trud jest właśnie po to, żebyśmy to dopełnili.
Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia został ukrzyżowany. Dla nas. A nam dano tę niewyobrażalną szansę, że możemy w tym mieć swój udział. Chciałoby się spytać: dlaczego w takim razie nie robimy tego jakoś głośniej, barwniej, z trąbieniem i wśród medialnych ewenementów? Dlatego, że i On sam zrobił to bardzo cicho. Na uboczu, z daleka od wielkich stolic i wielkiej polityki, od wielkich ośrodków kultury i sztuki. Przez kilka lat chodził po świecie jako wędrowny kaznodzieja – wielu takich było – a potem zginął jako pogardzany skazaniec: takich było jeszcze więcej. Jeżeli czegokolwiek uczą nas Jego dzieje, to tego właśnie, że nie istnieje żadna proporcja, żaden konieczny związek między wielkością dostrzegalną a wielkością prawdziwą, sukcesem ludzkim a zwycięstwem Bożym. Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia Syn Boży zszedł na świat i dokonał odkupienia, a my o mało byśmy tego w ogóle nie zauważyli, szukając jedni przejawów niezwykłej wiedzy, drudzy przejawów niezwykłej mocy, a wszyscy tego, co nam się wydawało wielkie, a nie tego, co jest wielkie naprawdę.
Na szczęście każdemu z nas dana jest szansa jakoś naprawić ten błąd. W codzienności i przez cierpliwość.
Fragment książki „Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego”
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.