Na 4 Niedzielę Adwentu C z cyklu "Wyzwania".
więcej »Do jakiego stopnia nasza modlitwa jest oparta na Piśmie Świętym?
Słynny konferencjonista jezuicki, o. Henryk Pinard de la Boullaye, uczony i pisarz ascetyczny, którego szereg książek mamy na język polski przetłumaczonych, w jednej swojej konferencji w paryskiej Notre-Dame zadał takie pytanie rzeszy słuchaczy: „Czy zdajemy sobie sprawę, jakie to szczęście, że mamy Ewangelię i Eucharystię? Ale wyobraźmy sobie, że mamy do wyboru albo Ewangelię, albo Eucharystię, bo nie możemy ich mieć naraz, to co byśmy wybrali?” Pytanie bardzo trudne. (Jeszcze trudniejsze od tych pytań, które dzieciom zadajemy: Kogo więcej kochasz, mamusię czy tatusia?) Ale dobrze jest stawiać sobie takie pytania. Ów znany kaznodzieja dalej zadeklarował, że gdyby musiał wybierać, wybrałby Ewangelię, bo bez Ewangelii nie byłoby wiadomo, co to jest Eucharystia. Patrzylibyśmy na Nią jak na zwykły biały opłatek, bo nikt by nam nie powiedział, że w Wielki Czwartek nad tym chlebem zostały wypowiedziane słowa: To jest Ciało moje (Mt 26,26). Cóż mi z Eucharystii, kiedy Jej nie znam? Nie byłaby dla mnie lekarstwem. A w Ewangelii mam słowa mojego Zbawcy!
To był tylko teoretyczny eksperyment. Na szczęście nikt od nas nie wymaga takiego wyboru, ale z całej tej wewnętrznej dyskusji, jedno wynika wyraźnie, że my nie dowartościowaliśmy w naszym życiu Ewangelii, że traktujemy ją jako coś, co nam się należy, a mniej ją przeżywamy. Czy to trochę nie jest tak, że my na słowo Ewangelii bardzo przykładnie wstajemy, jesteśmy jak ci żołnierze na baczność, słuchamy z minami marsowymi, poważni, ale czy my się w słowa Ewangelii wgłębiamy w naszej osobistej modlitwie? Odpowiedzmy sobie: Do jakiego stopnia nasza modlitwa jest oparta na Piśmie Świętym? Wiadomo przecież, że wszyscy prawdziwi mnisi, począwszy od tych pierwszych, którzy uciekali z miast do Tebaidy pod palmy, poprzez św. Benedykta, patrona Europy, a kończąc na trapistach z Gethsemani, gdzie żył Tomasz Merton, wszyscy oni całe swe życie modlitewne opierali na Piśmie Świętym. Tradycyjna monastyczna nauka modlitwy jest taka właśnie: lectio divina, Boże czytanie, następnie rozważanie, kontemplacja, a potem te stany modlitewne, do których sam Pan Bóg raczy powoływać człowieka, bo są one bez tej pomocy nieosiągalne. To wszystko wyrasta z tego właśnie zasadniczego pnia: lectio divina. Obok Komunii eucharystycznej znajduje się Komunia – jeśli ją tak wolno nazwać – biblijna, czyli połączenie się z tym samym Bogiem żywym, ale ukrytym w literze Pisma. Trzeba z taką czcią czytać Pismo Święte, z jaką przyjmujemy samego Zbawiciela, bo to jest też Jego obecność twórcza.
Często nasze życie wewnętrzne bardzo się wyjaławia, a modlitwa staje się pokarmem, który przestał smakować. Niejednokrotnie dzieje się tak dlatego, że w dialogu między Bogiem żywym a nami brak Jego słów, bośmy je zaniedbali. Mamy mnóstwo osobistych problemów, które najczęściej są pseudoproblemami, bo po większej części są to sprawy urażonej miłości własnej i niezadowolenia, że nie dzieje się nasza wola. To przeważnie rozrywa całkowicie i psuje naszą modlitwę, a potem narzekamy, że same tylko roztargnienia. Czemu tak jest? Bo nie umiemy usiąść jak Maria u stóp Pańskich i słuchać Jego słowa (por. Łk 10,39). Także „dusze” zakonne wolą często, jak Marta, kręcić się dokoła rozlicznej posługi. Czasem jeszcze sobie pochlebiają, że na tym polega służba Boża, iż chcą być czynne. Usiądź najpierw i posłuchaj słów Pańskich, a potem idź i czyń, ale to, co powie Pan. Bo można bardzo łatwo wpaść w taki właśnie formalizm, że spełnia się na zewnątrz całkiem nieźle dobre uczynki, ale brakuje więzi z Bogiem żywym. Nie ma tego egzystencjalnego z Nim dialogu, gdyż się Jego słów nie słucha. Tymczasem mamy być miłośnikami i „wykonawcami Słowa” (por. Jk 1,22).
Pismo Święte często na nas nie oddziałuje, bo zbyt ciasno je pojmujemy. Dla wielu ludzi jest tylko zbiorem bardzo groźnych zakazów i nakazów kodeksowych. Układają sobie oni swoje życie z Bogiem na podstawie własnych intuicji. Czasem więcej sobie cenimy nasze własne pojęcie Pana Jezusa niżeli to, które obiektywnie nam podaje Biblia. Stąd się bierze mnóstwo romantycznych upodobań. Niekiedy ludzie wolą przeczytać o jakimś nowym objawieniu prywatnym i na tym czyimś prywatnym objawieniu budują niemal całą swoją duchowość, zapominając o publicznym, obowiązującym nas wszystkich Objawieniu. Czy już wyczerpany został jego skarbiec? Niewątpliwie Pan Bóg w swojej dobroci pobudza ludzi, w niektórych epokach, objawieniami prywatnymi, ale po to głównie, by sobie przypomnieli niezmienne prawdy Objawienia.
Słowo Boże trzeba wciąż zgłębiać na nowo. Słowo Boże – to nie słowo ludzkie. Jeśli nauczyliśmy się kiedyś słów jakiegoś poety, który zachwycał nas w młodości, a dzisiaj sobie ten wiersz powtórzymy, to często patrzymy na ten utwór jak na zasuszony fiołek w zielniku. Kiedyś człowiek się tym przejmował, a teraz takie to względne, Słowo Boże zaś jest wiecznie żywe. Jeżeli przeżywamy je otwartym sercem, jest niezwykle płodne. Człowiek w miarę powtarzania sobie niektórych słów Pisma Świętego odkrywa, że w odróżnieniu od ludzkiej poezji nie starzeją się one, lecz przeciwnie, odsłaniają wciąż nowe horyzonty. Pamiętajmy, że Słowo Boże stworzyło wszechświat, to Słowo dokonało odkupienia i to Słowo będzie naszym szczęściem wiekuistym. Obcujmy więc z tym Bożym Słowem już teraz.
Pismo Święte jest jedyną historią zbawczego planu Boga. Bóg nie rezygnuje z człowieka po rajskim upadku pierwszej pary, mimo że człowiek tak arogancko się zachował w raju. Bóg słowem powołuje wybrańców: powołuje Abrahama i dokonuje wyboru swojego ludu spośród narodów rozproszonych pod wieżą Babel. Lud ten wyrywa potem z domu niewoli, z ziemi egipskiej, dla tego ludu wybiera Mojżesza, ludowi temu każe przez 40 lat wędrować po pustyni w drodze do Ziemi Obiecanej. W tej Ziemi Obiecanej lud Boży zaczyna żyć po ziemsku i królestwo jego przypomina królestwa tego świata. Przychodzi więc nieuchronna klęska, niewola babilońska, i odrodzenie pod przemożnym wpływem Bożych proroków. Na horyzoncie ukazuje się już Sługa Jahwe, przyszły cierpiący Mesjasz-Odkupiciel.
Jak widać, Biblia nie jest martwą historią i przedmiotem badań dla specjalistów. Jest żywą księgą o nieustającej aktualności. Pismo Święte – to historia o trzech płaszczyznach, historia, która się nie skończyła. Pierwszą płaszczyzną są dzieje Izraela, które przechodzą w dzieje Chrystusa – krótkie bardzo, lecz dla nas najważniejsze, one to bowiem pozwalają nam chłonąć Chrystusa jako obecnego wśród nas, w naszej liturgii, a w szczególniejszy sposób w Eucharystii. Trzecia zaś płaszczyzna to „przedłużenie Chrystusa”, czyli dzieje Kościoła. Również te dzieje się nie skończyły, a w nich jesteśmy koniecznymi aktorami. Pismo Święte to nie jest zamknięta historia. Właśnie ostatnia jego księga – Apokalipsa św. Jana – ukazuje nam to, co będzie, a czego jeszcze nie ma, i pokazuje nam nasze miejsce w zbawczym planie Bożym.
Wszystko w Biblii w pewnym sensie zmierza do Chrystusa, a przez to jakoś do nas się odnosi, bo Chrystus – to nasze życie. Dlatego, gdziekolwiek otworzymy Pismo Święte, coś dla siebie znajdziemy. Bylibyśmy skłonni czasem powiedzieć, że w Starym Testamencie dużo jest rzeczy niepotrzebnych. Słyszałem kiedyś znanego profesora moralistę, mówiącego: „Stary Testament to już przedawniona historia; nas obowiązuje Nowy, zapomnijmy o Starym”. Tak nie wolno mówić. Św. Augustyn doskonale ujmuje istotę współzależności obu Testamentów w następujących słowach: „Nowy Testament kryje się w Starym, a Stary wyjaśnia się w Nowym”. Obydwa zaś mają się do siebie jak przygotowanie i realizacja. Należą do jednej całości, do jednego zbawczego planu Boga. Gdy popatrzymy, jak się ten plan rozwija, widzimy, że wydarzenia mają przedziwną ciągłość. Wszystko następuje jedno po drugim, bo Bóg tak przewidział. W tej ciągłości jest rozwój, następne wydarzenia są czymś w stosunku do poprzednich coraz doskonalszym, a między Starym i Nowym Przymierzem zachodzi to, co by można – zaczerpnąwszy termin z języka muzycznego – nazwać transpozycją. To wszystko z wolna jakby się przekładało na inny język. Czytamy na przykład proroków i spotykamy u nich obrazy materialnego szczęścia. Gdzież ono będzie zrealizowane? Trzeba te obrazy przetransponować: to są wszystko duchowe dobra Kościoła. Dlatego Kościół po Vaticanum II położył taki nacisk na udostępnienie w czytaniach liturgicznych całego Pisma Świętego, pomny na dwukrotnie wypowiedzianą przez św. Hieronima przestrogę: Ignoratio Scripturarum ignoratio Christi est – „nieznajomość Pism jest nieznajomością Chrystusa”.
W Piśmie Świętym jako jednej całości widzimy zasadę przedziwnych tryptyków: typy biblijne mają swoje antytypy, czyli zapowiedzi słowne i mają swoje realne urzeczywistnienie po latach. Układa to się w historyczne tryptyki. Na przykład taki klasyczny tryptyk: potop, chrzest, sąd ostateczny. Potop kładzie kres wadom, a zapoczątkowuje nowe życie. Chrzest sakramentalny sprawia, że chrześcijanin kończy z grzechem i rozpoczyna życia dla Boga. Sąd ostateczny wypala wszystko dotychczasowe zło, a człowiekowi pozostawia życie w Bogu.
Tak odczytując Pismo Święte, ciągle widzimy Boga, który się nad nami pochyla, Boga bliskiego. Czyż nie to jest najbardziej w naszym trudzie potrzebne, byśmy doświadczali bliskości Boga? Czyż nie cierpimy, ciągle właśnie z powodu oddalenia od Boga? Nawet często o tym nie wiemy, a to jest nasze jedyne i prawdziwe nieszczęście. „Jedyna bieda, że człowiek nie jest święty” (Leon Bloy). Z czyjej winy? Czy Pan Bóg trzyma się z dala od nas, On, który jest samą miłością? Nie. Tylko my nie podchodzimy do Niego wszystkimi możliwymi drogami. Między innymi musimy dowartościować właśnie tę drogę, jaką jest lectio divina.
Błogosławieni są ci, którzy słuchają Słowa Bożego i zachowują je (Łk 11,28) – powiedział Zbawiciel. Musimy więc wczytywać się w Pismo Święte i dokonywać „rewizji naszego życia” w zestawieniu z mocnymi wymaganiami Pisma, bo wszyscy mamy jakoś przedłużać Słowo Wcielone.
Wielki pisarz starochrześcijański, Orygenes, wyróżniał trzy kategorie czytających Pismo Święte. Dla jednych jest ono jak muzyka. Znamy ludzi niewierzących, którzy się zaczytują niektórymi partiami Biblii, ale traktują je tylko jako poezję. Uznając walory estetyczne, nie docierają do istoty. Dla innych Pismo Święte jest jak wino, które ich upaja, i wzbudza na chwilę entuzjazm, ale jak wiadomo, działanie wina przemija i człowiek znowu jest taki sam, zwyczajny, obojętny. To też nie jest jeszcze właściwe korzystanie ze Słowa Bożego. Trzecia kategoria – to, factores verbi – „wykonawcy Słowa”, ludzie współukrzyżowani z Chrystusem. Biorą oni na serio, na sto procent i do końca Jego naukę. Znany francuski pisarz, członek Akademii Francuskiej i audytor soborowy, Jean Guitton, w swojej książce o Matce Bożej mówi:
Gdyby mnie zapytano, jaką cechę Maryi chciałbym widzieć szerzej omawianą, to bym wymienił następujące: Dziewica rozpamiętująca, Dziewica, która się zadumała nad historią, Dziewica Myślicielka.
Na jakiej podstawie mógł tak powiedzieć? Magnificat Matki Bożej jest dowodem na to, jak Ona rozważała wszystkie sprawy Boże w sercu swoim (Łk 2,19). Jak swoje własne życie umiała w tej pieśni umieścić na tle zbawczego planu Boga! Ta Dziewica Myślicielka, Maryja zadumana nad zbawczym planem Bożym, oto wzór także dla nas.
Czytajmy takim sercem Maryjnym Słowo Boże, a przekonamy się o prawdzie słów Chrystusa:
Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i są życiem (J 6,63).
*
Augustyn Jankowski OSB Życie mnisze (2) Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC