Zdjął szatę, a nawet ją złożył. Kiedy składam ubranie? Gdy się jakoś z nim rozstaję, separuję się od niego. Składam zimową odzież do szafy, gdy nadchodzi lato, składam wieczorowe wdzianko, gdy szykuję się do pracy. Składam je, bo teraz nie jest mi potrzebne. Bo teraz jest jakoś „nie na temat”, nie pasuje do roli, funkcji, którą obecnie na siebie przyjmuję. Ale nigdy nie składam czegoś, co za chwilę przywdzieję. Raczej rozkładam starannie, by się niepotrzebnie nie gniotło, by było w miarę świeże, gdy za chwilę po to sięgnę. Nie składam tego odzienia: nie separuję się od niego, bo ciągle jego charakter jest adekwatny do mojej sytuacji.
Tak więc, jeśli Jezus zdejmuje wierzchnią szatę i składa ją, to sygnał, że odcina się od roli, której ona jest znakiem. Chce stanąć naprzeciw swych uczniów nie Tym i nie takim, jakim Go znali i za jakiego Go uważali. A uważali Go za Nauczyciela i Pana. Nie szkodzi, że nie wiemy, czy w swym ubiorze stosował jakieś elementy charakterystyczne dla stroju rabinackiego, przez co dla każdego postronnego oka było natychmiast widoczne, kim On jest. Szata, którą teraz odłożył na bok, była szatą, po której poznawano Go z daleka.
Prorok z Nazaretu? – mówiono – Zobacz, jest tam. To Ten w takiej to a takiej szacie. Ta szata zrosła się z Jego mianem Proroka, Nauczyciela, Mistrza, Pana... Dlatego teraz ją zdejmuje. Bo jest jeszcze kimś więcej. Kimś zupełnie innym. Tej Jego twarzy, tego Imienia uczniowie jeszcze nie znają. Próbował im trzykrotnie o niej powiedzieć, uprzedzić ich, ale nie bardzo Go rozumieli. Nawet teraz musi powiedzieć Piotrowi: tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Bo czas tej wiedzy dopiero nastaje. To jej początki.
Jezus pozostaje w spodniej sukni. Ta suknia nie ma już specjalnych dystynkcji. Może być w lepszym lub gorszym gatunku, ale dla wszystkich jest właściwie taka sama, bo jej zadaniem nie jest wskazać na osobę właściciela, wyróżnić go spośród innych. W tym banalnym odzieniu Jezus zniża się do poziomu całkowitej przeciętności, a gdy przepasuje się prześcieradłem, schodzi jeszcze niżej: do pozycji sługi, a nawet niewolnika. Umywanie nóg było ich funkcją. I w tym momencie Jezus jest po prostu kimś takim. Kimś, w czyich rękach jest dopełnienie naszego oczyszczenia. Bo nawet, gdy cali jesteśmy czyści, pozostaje jeszcze coś, co tylko Jezus może obmyć: brud, z którego istnienia nie zdajemy sobie sprawy i za który dlatego nie potrafimy żałować, zło struktur, w których funkcjonujemy i wobec którego jesteśmy bezsilni, a jednak nim poszlakowani, najdalsze konsekwencje naszych czynów i postaw... Dlatego nie możemy się obejść bez Jezusowego obmycia nóg. On bierze na siebie ten brud, którego nasz wzrok nie sięga, o którym my już nie mamy pojęcia, nie czujemy się za niego odpowiedzialni. Nie jesteśmy w stanie go dostrzec i nie jesteśmy w stanie sami się z niego obmyć. Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Bo ów brud, choćby najmniejszy, niewidoczny dla sumienia oznacza separację od Boga. A On chce pojednać nas z Bogiem. Dlatego wszystko, co temu przeszkadza, bierze na siebie.
Odłożywszy na bok swą wierzchnią szatę i pochylając się nad miednicą, Jezus staje się niewolnikiem przemożnych (Iz 49, 7). Staje się nim naprawdę, w pełnym wymiarze. On naprawdę umywa nam nogi, a nie tylko daje chwytający za serce przykład skromności. On jest Umywającym-Nogi. Nie tak, jak pani w szkole, która teraz prowadzi lekcję matematyki, a za godzinę lekcję przyrody, a tak naprawdę nie jest ani matematykiem, ani przyrodnikiem. Jezus nie przybiera ról. On jest wieloraki. Pochyla się do stóp uczniów, by wykorzystując starotestamentalne rekwizyty i gesty, dokonać nowotestamentalnego oczyszczenia. Znów jest klamrą, która łączy dwa czasy, dwa światy. I jest mostem, po którym sam przeprowadza nas nad topielą.
A jednocześnie, obok niesłychanej szerokości tego gestu, jego przepastnej wymowy, spokojne, precyzyjne rozeznanie sytuacji: jesteście czyści, ale nie wszyscy. To jest zawsze takie zdumiewające, gdy uzyskuje się choćby najelementarniejszy wgląd w rzeczywistość duchową – z jednej strony niesie ona tak, że aż wyprowadza człowieka ponad i poza świat, a z drugiej nie zaciera szczegółu, przeciwnie, wydobywa go, wyostrza. Tu nie obowiązuje prawo dystansu – im szerszy horyzont, tym mniej detali. Tu nie ma „coś za coś”, ale zawsze jest wzbogacenie, poszerzenie, zwielokrotnienie...
A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole. Na powrót stał się ich Nauczycielem. I wykorzystując podwójne osadzenie swego czynu, to, co z niego już pojąć mogli, bo tyle wtedy widzieli, nakazuje im: i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład... a dalej: będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować. Jakoś tak naprawdę jest. Można nie docierać do tej warstwy sensu, która kryje się poza faktycznością Jezusowych gestów, można nawet nie podejrzewać jej istnienia, można być na nią ślepym i głuchym, a jednak być błogosławionym. Wystarczy zapatrzenie w Niego. Wystarczy głęboka ufność i wiara w sens naśladownictwa. Naśladownictwa w sferze faktów, czynów, intencji. Naprawdę już wystarczy, by On mógł dla nas pochylić się nad miednicą...
Ale na ten wieczór Jezus zaplanował znacznie więcej. Nie chodzi już tylko o to, by przybliżyć uczniów do siebie, usunąć dystans, którego sami nie potrafią pokonać. To jest etap do celu, konieczny, ale nie końcowy. Bo Chrystus chce dać im nieskończenie więcej – chce dać im siebie. Za niewiele chwil sprawować będzie pierwszą w dziejach eucharystię. Własnymi rękami rozerwie kawałek chleba, którym On jest, poda kielich pełen Jego krwi życia. Uobecni się w nich i napoi swoim Duchem. Ale tego nie mogą dostąpić wszyscy. Bóg nie może się wlać tam, gdzie człowiek Go nie chce. Gdzie miejsce zrobił komu innemu. Dlatego ze stanowczą konsekwencją myśl Jezusa kieruje się ku temu, kto Go zdradził. Jemu także umył stopy – przynajmniej nic nie wiemy, by uczynił tu wyjątek – ale ta Jego ofiara niczego już nie zmieniła. Bo Judasz sam, z własnej woli najpierw powinien był „się wykąpać”, a tego nie potrafił, oddawszy serce komu innemu.
Ja wiem, których wybrałem. Wśród dwunastu wybrał przecież tak-że Judasza. Czy to znaczy, że wybrał zdrajcę? Że z premedytacją – sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje (J 2, 25) – wybrał do grona uczniów kogoś, o kim wiedział, że nigdy uczniem nie będzie? Na pewno nie. W Nim nie ma najmniejszego fałszu, ni cienia kunktatorstwa lub reżyserii. Jeśli więc wybrał Judasza, to dlatego, że był on równie godny wybrania, jak pozostali. Równie spragniony Boga. Równie wrażliwy na Jego głos. Cóż się więc stało, że w pewnym momencie ich drogi zaczęły się rozchodzić? Niby ciągle pętał się w pobliżu Pana, ale coraz bardziej obco się przy Nim czuł. Jeszcze żyła w nim dawna fascynacja, bo fascynacja bardzo wolno i boleśnie umiera. Jeszcze nieraz serce zabiło mu zaskakująco gwałtownie na dźwięk Jego słów, ale te porywy słabły, stawały się coraz rzadsze. Coraz łatwiej przychodziło mu się z nich otrząsnąć. Już dziś nie byłby w stanie zbudować na nich życia, dziś już nie zrobiłby z siebie włóczęgi. Ale dlaczego? Dlaczego tak bardzo się zmienił w tak niedługim czasie? Gdzie jest to ziarenko, które stało się posiewem jego tragedii?
Gdzieś, u początków swej działalności, Jezus wybiera dwunastu, a nieco później rozsyła ich, by głosili zbliżanie się królestwa. Wyposaża ich na tę misję w zastanawiający sposób. Daje im moc uzdrawiania i moc wypędzania złych duchów, ale jednocześnie mówi: niczego ze sobą nie bierzcie. Ani torby, ani sukni, ani zapasowej pary sandałów. Niczego też nie gromadźcie. Bo z tym przeciwnikiem nie ma żartów. Do wszystkiego potrafi się przyczepić. Najniewinniejsza słabostka może stać się dla niego bramą. Dlatego, by przeciw niemu móc wystąpić, trzeba odrzucić wszystko – każdy najzwyklejszy, najnormalniejszy rodzaj zabezpieczenia, każdą formę przezorności wynikłej z przywiązania do czegokolwiek. Jedynym zabezpieczeniem jest tu Chrystus. Jedyną drogą do nietykalności, jej gwarancją, jest zawierzenie Jemu: od miejsca dzisiejszego noclegu, przez pogodę, jaka będzie jutro, po siłę twego głoszenia, po skuteczność twego oporu. Zawierzenie, które wyrywając cię z normalnego trybu egzystencji, odcinając jakby od korzeni własnego istnienia, sytuując jakby ponad nim, czyni cię przedłużeniem ramienia Pańskiego.
Czy to był moment, w którym Judasz się poszkapił? Czy zahipnotyzowany bolesną wiedzą o tym, jak bezlitosne potrafi być życie, schował pod kapotę garść miedziaków ofiarowanych mu ze szczerze wdzięcznego serca? Albo może tylko zląkł się obezwładniającej niepewności jutra, której tu domagał się Nauczyciel? A może wcale nie wtedy, może dopiero później coś się do niego „przyczepiło”? A że się przyczepiło i już nie puściło, to pewna, bo Jan mówi o nim, że był złodziejem (J 12, 6). Złodziejem! – jak to miano koresponduje z Chrystusowym rozesłaniem: niczego nie bierzcie! Zapewne nie od początku nim był. Dopiero pod koniec dostrzegli, co się w nim ulęgło. Ale dostrzegli tylko zewnętrzny symptom. Dlatego spoglądali po sobie zdumieni i bezradni, pytając: Kto to jest? O kim mówi? Wszystko, co potem działo się z Judaszem, było już tylko następstwem tego jego pierwszego, niemal niedostrzegalnego i jakże poniżająco banalnego w swej wymowie uchylenia się od zawierzenia Jezusowi. On, Judasz, tylko uchylił drzwi, reszty dokonał nowy gospodarz.
Dokonał, bo słów Pisma nie da się zawiesić. One niezawodnie się wypełnią. Lecz nie musiały się wypełnić rękami Judasza. To nie musiał być on. Nie Bóg przeznaczył mu rolę zdrajcy. Nie Bóg!
I jeszcze jedno pytanie, które tu nie daje spokoju: dlaczego Jezus odsłonił winę Judasza? Dlaczego ją upublicznił? Nigdy dotychczas tego nie robił. Stawał naprzeciw wielu grzeszników i jeśli tylko mógł, odpuszczał im grzechy, ale nigdy nie mówił, jakie były. A teraz otwarcie powiada: on Mnie zdradzi. Wyjawienie tej zdrady nie miało żadnego wpływu na dalszy przebieg wypadków, a więc nie kierował się tym, że „Pisma muszą się wypełnić”. O co więc tu chodzi? Czego w istocie rzeczy jesteśmy świadkami?
Myślę, że tak naprawdę Jezus cały czas czekał. Pozwalał, by niepostrzeżenie mijały chwile tego bezcennego wieczoru, bo czekał. Czekał na Judasza, a szczytem tego oczekiwania było umycie mu nóg. Tak, jak wtedy, gdy postawiono przed Nim niewiastę przyłapaną na cudzołóstwie, spokojnie czekał, aż odezwie się głos sumienia u tych, którzy już j ą skazali, tak i tego wieczoru czekał na Judasza. Czekał, ile tylko mógł, a nie doczekawszy się doznał głębokiego wzruszenia. Wiem, że to brzmi okrutnie ckliwie, ale jak inaczej zrozumieć to głębokie wzruszenie Jezusa? On, niepodzielny Pan tych wydarzeń, Ten, który ich bieg określa i sens im nadaje, On nie użalałby się, nie roztkliwiał nad sobą. Tym bardziej, że widział, jak bardzo strwożeni, zagubieni są tego wieczoru Jego uczniowie. Nie, nie nad sobą zapłakał, ale nad Judaszem. Bo jemu także chciał dać siebie. A musiał go wygnać. Musiał, bo była to godzina sądu nad światem. Godzina odsłonięcia. Godzina podziału. Przy Nim zostać mogli tylko ci, którzy Go wybrali. Kulawo, niekonsekwentnie, bojaźliwie, ale wybrali.
Co masz czynić, czyń prędzej – mówi Jezus. Już bez wzruszenia. Rzeczowo. Zdecydowałeś, Judaszu, że to będziesz ty, więc odejdź. Bo sąd odbywa się według radykalnej prawdy serc. Chwila sądu jest chwilą wszystko zalewającego, olśniewającego światła. Nie pomsty, lecz światła. Ono ogarnia także Judasza. W nim widzi jasno, czego chce. W nim rozumie siebie. I odchodzi samotny w noc.
A Jezus bierze chleb, a potem kielich, i dzieli między tych, którzy z Nim pozostali.
[W ewangelii św. Łukasza, odwrotnie niż u Marka i Mateusza, ustanowienie eucharystii zostało opisane przed wyjściem zdrajcy. Jednakże cały Łukaszowy opis ma charakter zdecydowanie achronologiczny. Robi wrażenie luźnych, oderwanych obrazów, dlatego przyjmuję kolejność wydarzeń, jaką podają pozostali synoptycy.]
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |