Stałem z otwartymi szeroko oczami, jak słup soli za Sodomą i Gomorą. Odsunięto kamień. Myślę, że wszyscy to poczuli...
Maria i Marta zajęły się przygotowaniem uczty. Dwa dni wcześniej przybył do Betanii Szymon, ich krewny, zapowiadając wizytę tego, którego Betania wyczekiwała od dawna. Szymon całe lata przebywał w dolinie trędowatych, ale pewnego dnia usłyszał o człowieku, który przywrócił niewidomemu wzrok. Postanowił wtedy, że i jego opuści przekleństwo trądu. Z dziewięcioma innymi, pod osłoną nocy, przedostał się na brzeg jeziora Genezaret, słyszał bowiem, że cudotwórca przebywa wśród rybaków. Po trzech dniach ukrywania się w pobliskiej grocie, późnym wieczorem, Szymon po raz kolejny wyszedł na zwiady. I wtedy do brzegu przybiła łódź. Natychmiast się schował. Każdy spotykając go poza doliną trędowatych, miał prawo go ukamienować. Ponadto po spotkaniu z zarażonym należało się oczyścić w Świątyni Jerozolimskiej. Szymon ani drgnął, gdy rybacy wyciągali na brzeg sieci pełne ryb. Zaczęły mu jednak cierpnąć łydki. Musiał usiąść. Wtedy ktoś go zauważył. I jakież było jego zdumienie, gdy usłyszał, że woła go po imieniu.
─ Szymonie! Szymonie! Nie bój się! Chodź do nas! Ryby już upieczone! – Na te słowa dopadło go takie wzruszenie, że poczuł się jak ślepiec. Wstał, lecz zaraz potknął się i upadł. Wtedy pochwycono go za ramiona i doprowadzono do ogniska, ktoś też pomógł mu usiąść. Skulony, zakrył twarz i czekał na ciosy. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Wtedy znowu usłyszał własne imię. Nabrał odwagi i podniósł oczy. Człowiek, który na niego patrzył wyglądał jak każdy ubogi rybak. Siedział w towarzystwie innych rybaków, którym, zdało się Szymonowi, że wcale nie przeszkadza to, że on jest nieczysty. Jakby nie dostrzegali jego zniszczonych stóp i dłoni, i chusty zasłaniającej twarz. Choroba już dawno pozbawiła go warg i nosa.
O świcie odpłynęli, Szymon zaś wziął ze sobą resztę upieczonych ryb i zaniósł je czekającym na niego przyjaciołom. A oni zobaczyli go z daleka i wybiegli na spotkanie. Trąd ich opuścił! Również on spojrzał na swoje palce. Po jego chorobie nie było śladu! Jedyne, co wskazywało na to ile przeszli, były ohydne szmaty, zwisające z ich oczyszczonych ciał.
Jezus do domu Eleazara przybył w gronie najbliższych uczniów. Maria i Marta spodziewały się jednak, że wkrótce cały dom się zapełni. Nie pomyliły się. Wiadomość o przybyciu Nazarejczyka rozeszła się lotem błyskawicy. Zdrowi i chorzy, starzy i młodzi, każdy chciał go zobaczyć, posłuchać. Mówiono, że jego głos zapowiada ocalenie. Betania świętowała. Marta usługiwała, Maria słuchała. Łazarz odpoczywał w swojej komnacie. Rabbi nie zapomniał o nim. Ich pierwsze spotkanie odbyło się na osobności. Długo rozmawiali. Nikt nie wie o czym. Od tamtej pory Łazarz stał się jeszcze spokojniejszy. Wszyscy spodziewali się, że również i jego Jezus wyleczy. Tak się jednak nie stało.
Kilka miesięcy później stan Łazarza bardzo się pogorszył. Choroba zatruwała mu krew. Jego siostry spodziewały się najgorszego, dlatego posłały po rabbiego. On jednak nie zdążył. Jak to możliwe? Przecież przebywał ze swoimi uczniami kilka stadionów od Betanii?! Czyżby obawiał się kapłanów? Padły już bowiem słowa, że Jezus jest synem Boga. On sam wypowiedział je w synagodze, w obecności faryzeuszów i przełożonego. Tym samym wydał na siebie wyrok. Od tamtej pory jego uczniowie mieli się na baczności. Każde pytanie, które ktoś zadawał, mogło być prowokacją, a odpowiedź na nie, dowodem winy.
Cała Betania i połowa Jerozolimy żegnały Eleazara. Miał wielu przyjaciół. Maria i Marta pogrzebały jedynego brata i nie czekały już na cud, ale wciąż wychodziły na drogę, by wypatrywać, czy Jezus nie nadchodzi. Marta była tą, która zobaczyła go pierwsza. Od razu pobiegła do domu, by sprowadzić Marię. Zaprowadziły nauczyciela do grobu brata. Tam, przed wejściem do groty, Jezus zapłakał. Jego najbliżsi uczniowie i tysiące, które ciągnęły za nim, wpatrywały się w niego. I zapewne każdy myślał tak samo jak ja: Skoro uzdrowił trędowatego Szymona, umiałby pomóc Łazarzowi, ale tak zwyczajnie, po ludzku nie zdążył, śmierć go wyprzedziła. Myślałem, że pomodli się przez chwilę i odejdzie. Gdy skończył śpiewać psalmy, zdjął tałes, popatrzył w niebo i powiedział wyraźnie, tak, że wszyscy go chyba słyszeli:
─ Odsuńcie kamień. – Byłem oburzony, inni chyba również. Maria zaczęła protestować.
─ Panie, już cuchnie! Cztery dni leży w grobie!
Nie posłuchał jej. Nalegał.
Stałem z otwartymi szeroko oczami, jak słup soli za Sodomą i Gomorą. Odsunięto kamień. Myślę, że wszyscy to poczuli. Zasłoniliśmy twarze, ale i przez chustę przenikał smród zgnilizny, potworny odór śmierci. Pomyślałem wtedy, że Jezus zapewne oszalał. A on stanął u wejścia do grobu i zawołał zmarłego po imieniu.
─ Eleazarze, wyjdź na zewnątrz!
„Co on robi?” – Pomyślałem. Tłum wpatrywał się uporczywie w wejście do jaskini, ja również. Gdyby wtedy zaczęły kąsać nas skorpiony, na pewno nie poczulibyśmy tego. Nie potrafię powiedzieć, czego się wtedy spodziewałem. Chciałem, aby coś się wydarzyło i gdyby nie stało się absolutnie nic, byłbym nie tylko rozczarowany, ale wściekły. „Na co to całe widowisko? To oburzające! Co ja tu robię?” Dokładnie w tym momencie w głębi groty dostrzegłem jakiś ruch.
Łazarz powoli wychodził z grobu. Był przewiązany bandażami i zawinięty w chustę.
Na ten widok dostałem najpierw potwornych dreszczy, a później gwałtownych zawrotów głowy. Ci, którzy byli obecni przy tym wydarzeniu zaczęli krzyczeć z przerażenia. Niektórzy płakali, inni padli na twarze i zaczęli odmawiać modlitwy.
Siostry zabrały Eleazara do domu, by go obmyć i nakarmić. Musiał upłynąć określony czas, po którym Łazarz mógł udać się do świątyni, by się oczyścić i złożyć ofiarę dziękczynną. Kiedy już ochłonąłem, zacząłem się zastanawiać, czy spóźnienie rabbiego było przypadkowe...
*
Powyższy tekst, którego tytuł pochodzi od Redakcji, jest fragmentem prozatorskiego cyklu Marii Peszt noszącego tytuł "Świadkowie Zmartwychwstania". Otwierające cykl opowiadanie "B’ezrat Haszem!" zostało opublikowane na łamach miesięcznika "Śląsk". Można je przeczytać tutaj (str. 38-40).