Kolejny dzień z lekturą listu Jan. Tym razem czytam na początku:
Bóg jest światłością, a nie ma w Nim żadnej ciemności.
Chyba rozumiem. Jest samą prawością, samą dobrocią. Nie ma w Nim nawet okruszyny zła. Jeśli czasem wydaje mi się, że mści się na mnie, dręczy mnie czy bawi się mną, to jest to tylko mój lęk. On taki nie jest. Nawet jeśli droga mojego życia wiedzie ciemną doliną, nawet jeśli przychodzą ulewy i burze, a po nich słoty, On ciągle idzie ze mną. Jak najwierniejszy towarzysz.
Czytam dalej i mam wrażenie, że znajduję sprzeczność: by być z Nim mam nie grzeszyć, ale jednocześnie mam nie zaprzeczać, że jestem grzesznikiem? Chyba jednak przeczuwam o co chodzi. By ciągle być w drodze. By w samozadowoleniu nie zgnuśnieć; z przyzwyczajenia, że jestem chodzącym ideałem nie „zbylejaczeć”; przestać zakładać, że czego bym nie zrobił jest zawsze dobre i słuszne.
Tak, widziałem to. To przecedzanie komara, a połykanie wielbłąda. Zwracanie uwagi na drobiazgi, a nie zauważanie spraw podstawowych... Pychy, chciwości, nieczystości, zazdrości, łakomstwa (nie tylko jedzenia), gniewu i zwyczajnego lenistwa... Strzeż mnie przez tym Boże. Otwieraj mi serce, otwieraj oczy...
Franciszek, Gaudete et exsultatae, 125
Istnieją chwile trudne, czasy krzyża, ale nic nie może zniszczyć tej nadprzyrodzonej radości, która „dostosowuje się i zmienia, a zawsze pozostaje przynajmniej jako promyk światła rodzący się z osobistej pewności, że jest się nieskończenie kochanym, ponad wszystko”. Jest ona pewnością wewnętrzną, pogodą ducha pełną nadziei, dającą zadowolenie duchowe, niemożliwe do zrozumienia według kryteriów świata.
Dodaj swój komentarz »