Ten nakręcony w 1974 roku mini-serial także i dziś robi wrażenie. Szczególnie od momentu, gdy na ekranie pojawia się Burt Lancaster. Rzecz jasna w tytułowej roli.
Oglądając go na ekranie, uświadamiamy sobie, że nie przypadkowo przez dekady był jednym z najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich gwiazdorów. Talent? Charyzma? Dar od Boga? Jak nazwać to „coś”, które Lancaster niewątpliwie w sobie miał?
Obecnie – takie mam wrażenie – powoli zaczyna się o nim zapominać. Niesłusznie. Kreacje, jakie stworzył w „Stąd do wieczności”, „Lamparcie”, czy „Elmerze Gantrym” (Oscar w 1961 roku!), przeszły przecież do historii kina. Lancaster po prostu nie ma słabych scen, kiepskich ujęć. Nic więc dziwnego, że zaangażowano go do roli Mojżesza, zaś aktor zagrał go koncertowo - tak, jak żaden inny artysta w historii.
Weźmy chociażby pałacową scenę rozmowy z faraonem. Toczy się ona w kiepskich dekoracjach (początkowe, egipskie sekwencje, to niestety najsłabsza część tej produkcji), a mimo to właściwie nie zwracamy uwagi na owo koszmarnie niefilmowe tło. Liczy się dialogowy pojedynek między racjonalnym do bólu władcą Egiptu i Mojżeszem, który właśnie powrócił z pustyni.
- Egipt zatkał uszy na głos pustyni – mówi patriarcha. A przecież to właśnie ona jest „ziemią świętą – miejscem spotkania z Bogiem”, jak to kiedyś pięknie powiedział ks. Mateusz Czubak.
Faraon nie chce tego przyjąć do wiadomości. Dla niego ważna jest nauka, cywilizacja, zaś wierzenia (egipska mitologia) to już nie tyle strawa duchowa, co… opowieści z dreszczykiem. „Historie niesamowite”, których dobrze się słucha, ale w które nikt już nie wierzy.
Egipcjanie stracili wiarę. Pozostały im zabobony i talizmany. Uderzające podobieństwo do naszych czasów szalejącej laicyzacji. Wierzy za to Mojżesz. Wierzy głęboko. Skupiony, rozmodlony, szukający Boga, Bożej drogi. Cierpliwie tłumaczący Izraelitom, jak ważny jest np. odpoczynek (gdy ciało odpoczywa, dusza jedna się z Panem – słyszymy w filmie).
Gianfranco De Bosio – reżyser i współscenarzysta „Mojżesza prawodawcy” – opowiedział widzom znaną i często ekranizowaną starotestamentalną historię. Zrobił to jednak z wielkim szacunkiem dla opisanych w Piśmie Świętym zdarzeń. Na ekranie widać fascynację biblijnym światem. Co jakiś czas w filmie pojawiają się tańce będącym swoistymi etno-przerywnikami. Widzowie mogą przy nich chwilę „odsapnąć”, odpocząć od nieustannych dysput i konfliktów, a przy okazji poszerzyć swoją wiedzę o epoce, wsłuchać się w dawne, orientalne brzmienia, czy kompozycje samego Ennio Morricone, który zajął się ścieżką dźwiękową serialu.
Na koniec warto wspomnieć jeszcze o producencie tego obrazu. Był nim Lew Grade – ten sam człowiek, który kilka lat później wyprodukuje „Jezusa z Nazaretu” Franco Zeffirellego. Widać podobieństwa, zwłaszcza w warstwie wizualnej, sposobie opowiadania, rytmie, tempie historii. Obydwa te tytuły to kamienie milowe w dziejach filmu biblijnego.
***
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego