Często nieustanne trwanie w modlitwie jest pojmowane w niewłaściwy sposób. Fałszywe rozumienie nieustannej modlitwy stanowi najgorsze niebezpieczeństwo chyba dla kapłanów.
Pobiegł za Nim Szymon wraz z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli: „Wszyscy Cię szukają” (Mk 1,36n).
Słowem, Jezus-Nauczyciel nie miał chwili wolnego czasu w swoim życiu. Ściślej mówiąc, znajdował spokojne momenty – najczęściej jest to zaznaczone u św. Łukasza – ale był to czas, kiedy całą noc spędzał na modlitwie. Najczęściej szedł gdzieś na wzgórze galilejskie i tam zostawał przez całą noc z Ojcem. Właśnie po takiej nocy – co zaznaczają Marek i Łukasz – wybrał dwunastu apostołów.
Święty Marek pisze w ten sposób o wyborze apostołów: Przywołał do siebie tych, których sam chciał (Mk 3,13). Nie my więc decydujemy o tym, czy się nadajemy, czy nie, czy podołamy, czy nie, jeżeli wiemy, że On nas woła. Rzecz w tym, że – nawet przy takich rozważaniach – nam ciągle się wydaje, iż jesteśmy mądrzejsi od Pana Boga. Zwłaszcza przy podejmowaniu jakiejś decyzji; oczywiście, im ta decyzja jest ważniejsza, każąca radykalniej zerwać z naszym normalnym biegiem życia, tym się staje trudniejsza do podjęcia.
Jest w tym jeszcze jedna bardzo charakterystyczna rzecz, którą chyba wszyscy, którzy podejmują jakąś wielką decyzję, przeżywają. Chodzi o moment, kiedy wydaje się, że jest to zła decyzja. Wszyscy musimy pamiętać o tym, że jeżeli jest jakaś ważna rzecz, która nam leży na sercu – wszystko jedno, czy to będzie zamążpójście, śluby zakonne, czy cokolwiek innego – szatan bardzo chętnie z niej skorzysta. Prawie zawsze. Mnie to uderzyło właśnie u Małej Teresy. Tuż przed złożeniem ślubów zaczęła mieć poważne wątpliwości, mało tego, cierpiała, ktoś ją nawet musiał uspokajać, mimo iż przez całe swoje życie tak do Karmelu dążyła.
Zarówno Mateusz, jak i Łukasz – u Łukasza jest to mocniejsze – wzywają do upartej modlitwy. Zwłaszcza w przełomowych momentach. Do mnie najbardziej przemawia historia dwóch przyjaciół z Ewangelii św. Łukasza. Jeden z nich przychodzi w nocy do drugiego, z prośbą, żeby ten dał mu chleb, ponieważ ktoś do niego przyjechał i nie ma co dać gościowi do jedzenia. Tamten zaś mówi: Nie dam ci i nie będę schodził, bo dzieci ze mną śpią w moim łóżku (Łk 11,7).
Na litość Boską! Skoro tak zaczęli krzyczeć do siebie, dzieci na pewno już dawno się pobudziły. Ale w końcu – jak mówi Jezus w Ewangelii św. Łukasza – jeżeli ów śpiący nie da przybyłemu chleba ze względu na to, że jest on jego przyjacielem, zrobi to przynajmniej w tym celu, żeby przyjaciel „odczepił się” i zostawił go w spokoju (zob. Łk 11,8).
Po polsku fragment ten przetłumaczono: „przez jego natręctwo”. To nie jest zły przekład, niemniej ja bym użyła jeszcze innego słowa, dosłownego odpowiednika greckiego wyrazu: „przez jego bezczelność”. Jednym słowem, Bóg nas zachęca, abyśmy byli bezczelni wobec Niego. I to jest przedziwne. Dlaczego tego chce? Po prostu dlatego, że aby mógł coś z nami zrobić, my musimy na Niego się otworzyć.
To jest zdanie z naszego Katechizmu: „Człowiek jest żebrakiem wobec Boga” (KKK 2559). Postawa, jaką mamy przyjąć wobec Boga, powinna wyrażać się w ciągłym apelowaniu do Jego miłosierdzia, do Jego miłości. Aby On mógł z nami coś zrobić, my musimy Go o to prosić, żebrać u Niego. Dlaczego żebrać? Dlatego, że tylko taka postawa nas otwiera. Tak jak niewidomego pod Jerychem, który krzyczał do Jezusa. Choć był także w Ewangelii i taki, który nie krzyczał: Zacheusz – ten, który wlazł na drzewo. Był on bogatym człowiekiem i mógł sobie utorować drogę do Jezusa. Nic jednak nie mówił. Siedział na tym drzewie, bo chciał tylko Jezusa zobaczyć. Skończyło się na tym, że Jezus sam się zaprosił do jego domu. I właśnie o to chodzi.
Zazwyczaj dajemy się pochłonąć naszym sprawom życiowym w takim stopniu, że gubimy się w nich zupełnie. Musimy sobie wtedy uświadomić jedną rzecz. Czasem Bóg daje odpowiedź od razu – zwłaszcza w momentach przełomowych. Ale droga do Boga prowadzi nas na ogół przez „pustynię”. Z tą „pustynią” trzeba się pogodzić. Nawet Jezus po chrzcie w Jordanie spędził czterdzieści dni i nocy na pustyni. Czterdzieści dni i czterdzieści nocy znaczy po prostu dłuższy okres czasu, formuła ta nie stanowi określenia dokładnie odliczonej liczby dni. Ważne jednak, że Chrystus przebywał na pustyni i był sam.
Mój ukochany autor angielski Chapmann, benedyktyn, napisał kiedyś, że może nam się niekiedy zdawać, iż będąc w pustym, ciemnym pokoju, mówimy do kogoś, kogo nie ma. Ale taka jest właśnie nasza droga do Boga. I jedyne, co nam zostaje, to zawierzenie Mu. Doświadczenie „pustyni” jest zawsze nauką zawierzenia. Cała surowość „pustyni” ma nas doprowadzić do tej ciszy, w której możemy się naprawdę spotkać z Bogiem. Nie trzeba w tym celu szukać jakiejś samotni, poświęcać na modlitwę więcej czasu niż na co dzień go poświęcamy. Po prostu – musimy mieć otwarte serca.
***
Anna Świderkówna, Aby we wszystkim Bóg był uwielbiony, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC