Jezus jawi się jako władca dziejów i ludzkości oraz sędzia, który realizując swe panowanie, na koniec doczesnego biegu dziejów dokonuje sądu.
1. Czytana dziś perykopa zamyka całą narrację Mateuszowej Ewangelii o czynach i słowach Pana Jezusa. Następny fragment rozpocznie już opowiadanie o ostatniej wieczerzy, męce, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. W tym zamykającym proroctwie eschatologiczno-apokaliptycznym pojawiają się prawie wszystkie tytuły, jakie pojawiły się w Ewangelii w odniesieniu do Pana Jezusa. Prawie, bo brakuje tytułu „Syn Dawida”. To bardzo znamienne, ponieważ to określenie posiadało wyraźną konotację polityczną: Jezus jest Mesjaszem, ale takim, który przegoni rzymskich okupantów i przywróci ziemską potęgę Izraela na wzór tej z czasów Dawida. Tymczasem tytuły: Syn Człowieczy, Pan i Król wskazują na godność nadprzyrodzoną, boską, przekraczającą doczesność.
2. Opisany takimi tytułami Jezus jawi się jako władca dziejów i ludzkości oraz sędzia, który realizując swe panowanie, na koniec doczesnego biegu dziejów dokonuje sądu. Mimo że sceneria sądu wygląda bardzo surowo, a przy tym malowana jest obrazem całej ludzkości, a więc nieprzebranego tłumu, który staje naprzeciw Króla, ów Pan i Sędzia, oddzielając „jednych ludzi od drugich”, metaforycznie po prawej stronie stawia owce. I to ta metafora łagodzi obraz surowego sędziego przypomnieniem starotestamentowego obrazu z dzisiejszego pierwszego czytania, gdzie Pan Bóg „sam szuka owiec... zagubioną odszukuje, zabłąkaną sprowadzi z powrotem, skaleczoną opatrzy”.
3. Pan Jezus Król sądzi z miłości. Gdy w ogłaszanej sentencji pojawia się uzasadnienie, okazuje się, że nagroda lub kara przychodzi za to, że osądzani czyniąc dobro lub zło swoim bliźnim, w istocie robili to samemu Królowi: „Mnie uczyniliście”, „Mnie nie uczyniliście”. Nie ma tu nic o teorii, jest czysta praktyka. Potwierdza to używany czasownik poiein, który po prostu znaczy „robić”, „wprowadzać w czyn”. Najbardziej widocznym znakiem miłości Boga jest czynna miłość bliźniego.
4. Mimo że tyle mówimy o równości, mamy usta pełne treści podkreślających wartość demokracji, wciąż jakoś wartościujemy. A to papież, a to prezydent, a to prezes, profesor, dyrektor, przełożony czy też bezdomny lub odrzucony. W opisie sądu nic takiego nie wraca. Żaden z ludzkich komponentów wartościujących nie ma znaczenia. Tłum stający naprzeciw Króla ma ze sobą tylko to, co uczynił bliźnim. A jedynym przywilejem jest nazwanie czyniącego miłość dikaios, czyli sprawiedliwy. Również nagroda nie posiada żadnych stopni. Dla każdego jest taka sama: królestwo Boga Ojca. Podobnie i kara dla wszystkich jest taka sama: „ogień wieczny”.
Póki żyjemy, mamy szansę na to, by stawać się owcą, nawet tą zagubioną i chorą, ale dającą się znaleźć i uleczyć. Sąd ostateczny nie tyle wyrokuje, co potwierdza ludzki wybór dokonany przez czyny. Suma tych złych w efekcie sprawia, że to sam człowiek decyduje, że chce stać się kozłem, dla którego na wieczność nie ma miejsca w królestwie Boga Ojca.