To prawda, że Eucharystia jest centrum życia, studnią, z której czerpiemy wodę życia, ale nie mamy jej konsumować na miejscu, tylko zanieść ją stamtąd do swoich domów i rodzin: Bóg chce działać we wnętrzu domu, to jest prawdziwa pustynia, którą chce nawodnić.
I ukazał mu się Anioł Pana. »Pan jest z tobą – rzekł mu – dzielny wojowniku!«. Odpowiedział mu Gedeon: »Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: „Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu?”. A oto teraz Pan nas opuścił i oddał nas w ręce Madianitów«. Pan zaś zwrócił się ku niemu i rzekł do niego: »Idź z tą siłą, jaką posiadasz, i wybaw Izraela z ręki Madianitów. Czyż nie Ja ciebie posyłam?«. (Sdz 6, 12–14)
Świat zwariował (na swoim własnym punkcie) i chrześcijanie generalnie czują, że nie są już tu mile widziani – zresztą nigdy nie byli i nie będą, wedle słów Jezusa, bo należą do znacznie większej rzeczywistości. Chcieliby się stąd ewakuować i raczej nie oglądać serii porażek Kościoła w świecie, nawet w rzekomo katolickiej Polsce, a przynajmniej przerzucić wszelkie nadzieje i owoce na wieczność – do czego zdaje się namawiać ich nauka Kościoła.
Namawia, i owszem, ale z pewną zasadniczą różnicą: przerzucamy bowiem swe nadzieje i kierujemy wzrok na Raj raczej nie dla radości nieśmiertelności, nie dla wszechogarniającej nas zewsząd potęgi wieczności, ale… ze strachu i braku nadziei wobec doczesności. To znaczy, nie chcemy oglądać, jak nasze nadzieje zawodzą nas teraz, jak obracają się w niwecz nasze ewangelizacyjne plany i próby nawracania młodych, a nasza wiara niczego nam nie jest w stanie wyprosić, i dlatego jest nam stosunkowo łatwo zgodzić się na wieczność, która jest poza naszą jurysdykcją i która, jako taka, stanowi alibi dla obecnej prowizorki i szablonu, rutyny nie zdolnej nic ożywić. Odpychamy od siebie problem, przenosimy go na później, poza nasz zasięg. Wieczność i jej nie przekraczalna bariera tajemnicy pozwala nam ukryć nasze braki przed zdemaskowaniem i rozczarowaniem sobą. Nie chcemy więc nade wszystko usłyszeć pokerowego „Sprawdzam!”. Robimy dobrą minę do złej gry.
Przykład poniższy jest anonimowy, zebrany i scalony z kilku podobnych doświadczeń prawdziwych osób, które szukały pomocy u psychoterapeuty. Wszystkie imiona i szczegóły zostały zmienione.
Niezapowiedziana kartkówka z życia
Paweł z bezradnością obserwował, jak jego relacja z synami stale się pogarsza. Bojąc się być dla nich zbyt autorytarnym (to była jego słabość, jaką wyniósł z domu rodzinnego: zasadniczość, która alienowała), za bardzo poluzował domowe zasady i przestał w zasadzie kontrolować synów. Po latach, poniewczasie mu to wyrzucali, twierdząc, że czuli się osamotnieni i musieli szukać innych autorytetów – na forach internetowych. Paweł, mówiąc sobie, że Bóg jest najważniejszy i cytując formułę, że wszystko jest na właściwym miejscu, jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, po święcił się życiu religijnemu i podejmowaniu wyrzeczeń w intencji synów. Nie zrozumiał, że Pan daje mu zadanie bycia ich wychowawcą i to właśnie jego rękami ma się dokonywać to, o co się modli. To prawda, że Eucharystia jest centrum życia, studnią, z której czerpiemy wodę życia, ale nie mamy jej konsumować na miejscu, tylko zanieść ją stamtąd do swoich domów i rodzin: Bóg chce działać we wnętrzu domu, to jest prawdziwa pustynia, którą chce nawodnić.
Jesteśmy, my, katolicy, osobami „niewierzącymi praktykującymi”, tyle że mniej uczciwie niż ateiści, bo wszak publicznie wypowiadamy Credo. A tymczasem, w najmniejszym stopniu nie wierzymy w to, że możemy być kochani, że Komuś mogłoby na nas zależeć i że On chciałby dać nam cokolwiek dobrego, że mógłby naprawdę chcieć odmienić nasze życie – no chyba że po śmierci, patrz akapit wyżej. Daliśmy swoją niewiarą szlaban Bogu na miłość aż do momentu po śmierci. „Teraz to niemożliwe, Jezu. Teraz to na pewno nie zadziała. Nie w obecnym układzie”.
Naukę o tym, że Księgi Ewangelii – obietnicy Bożej – na poziomie leksykalnym nie możemy traktować literalnie, słowo w słowo, przenieśliśmy także w nieuzasadniony sposób na poziom znaczeń – i wyszło nam z tego, że obietnic Boga nie można traktować dosłownie, czyli serio! Chodzimy do kościoła i udajemy, że wszystko jest tak, jak należy, a po cichu tęsknimy za autentyczną przygodą, za czymś, co ożywi i nakarmi nasze serce. Albo żyjemy dwoma życiami: odświętnym podczas nabożeństw i zgorzkniałym bądź cynicznym zaraz po wyjściu ze świątyni. Gramy przed sobą i ludźmi, podczas gdy wewnątrz nas coś dzikiego i wolnego skowyczy, krwawi i umiera. Może tylko usypia.
I potem bardzo trudno to obudzić. Śpiący musi się obudzić! (Książę Leto Atryda, "Diuna" F. Herberta)
Tymczasem Bóg mówi: „Przyszedłem, żeby ci złożyć obietnice z pokryciem. Nie wybieraj z nich tylko tego, w co bezpiecznie jest uwierzyć i wobec czego nie musiałbyś rewidować swoich poglądów. Zagrajmy o wysoką stawkę, połóżmy na szali więcej, niż byłeś gotów zaledwie wczoraj. Sprawdźmy się już dziś. Przekonaj się co do Mnie i co do twojej prawdziwej natury”.
A my myślimy po cichu: „Tylko tego mi brakowało! Bóg, który chce coś zmieniać!”. Owszem, rozpaczliwie modlimy się o zmianę, no ale przecież nie do tego stopnia, żeby ta zmiana naprawdę nastąpiła, i to wskutek naszego trudu przebudzenia i rewizji przeświadczeń.
Bo my chcielibyśmy jedynie pociechy, ewentualnie kilku fantów, dzięki którym wybijemy się na czoło i prześlizgnie my przez życie, przeczekamy je, podczas gdy nasz Pocieszyciel, który przychodzi… – o, z Nim to zupełnie inna historia! On nam pokazuje, że pochodzimy z innego świata, i wzywa nas do niego. Obawiamy się, jak wiele rzeczy może iść lub po prostu idzie nie tak, jak trzeba, a przestaliśmy się spodziewać – zabiliśmy w sobie nadzieję – jak wiele rzeczy może pójść dobrze, o wiele lepiej, niż się przyzwyczailiśmy. Jakby te same sprawy, a jednak oczy, które na nie patrzą, są już inne, i powód, i skutek ich podjęcia – całkiem inne. Czy Syn Człowieczy, który przychodzi, aby opatrywać rany serc złamanych (Iz 61, 6), znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? (Łk 18, 8).
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Kurs na wieczne zbawienie. Psychologiczne case studies na tylko dla katolików". Autor: Marek Pietrachowicz. Wydawnictwo FRONDA