"Abraham pełni rolę protoplasty Izraela dla judaizmu, jest uważany za ojca wiary w chrześcijaństwie, a ponadto Koran nazywa go 'przyjacielem Boga' i w islamie uchodzi za ważnego przodka Mahometa. Dlatego mówi się o trzech religiach wywodzących się od Abrahama" – czytamy w "Nowym leksykonie biblijnym".
Nakręcenie filmu o tak ważnej postaci stanowiło nie lada wyzwanie. Podjęli się go twórcy zaangażowani w projekt "Biblia" – monumentalny, międzynarodowy cykl telewizyjnych ekranizacji Pisma Świętego, który zaczęto realizować w pierwszej połowie lat ’90 ubiegłego wieku.
Dwuczęściowy "Abraham. Przymierze z Bogiem" jest drugim filmem, który powstał w ramach tego cyklu. Jego reżyser, Joseph Sargent, to stary, hollywoodzki wyjadacz, który kręcił filmy zarówno dla kina, jak i dla telewizji. W jego filmografii znajdują się m.in. "Czarny kowboj" z Sidneyem Poitier, "Generał MacArthur" z Gregorym Peck’em, czy "Zbrodnia i kara" z Benem Kingsley’em i Julie Delpy.
Także na planie "Abrahama" nie zabrakło gwiazd. W tytułową rolę wcielił się znakomity brytyjski aktor Richard Harris. Faraona zagrał Maximilian Schell, a jako Saraj możemy oglądać Barbarę Hershey, która – kiedy już znajdzie się na dworze władcy Egiptu – do złudzenia będzie przypominać Elizabeth Taylor, z czasów gdy ta występowała w legendarnej superprodukcji o Kleopatrze.
Fantastyczną kreację stworzył też Gottfried John. W Biblii o Damasceńczyku Eliezerze znajdujemy tylko wzmiankę. Tymczasem u Sargenta to właśnie on bryluje na drugim planie. Aktorska kreacja Johna – a i odpowiednia charakteryzacja - przywodzi na myśl rolę Anthony’ego Quinna w arcydziele wielkiego ekranu, jakim bez wątpienia jest "Lawrence z Arabii".
"Abraham. Przymierze z Bogiem" wiernie ukazuje wydarzenia opisane w Księdze Rodzaju, a jeśli już twórcy decydują się na wprowadzenie wątków fikcyjnych, uatrakcyjniających fabułę, robią to w taki sposób, by biblijne przesłanie nie zostało przeinaczone.