Na 4 Niedzielę Adwentu C z cyklu "Wyzwania".
więcej »Dlaczego chorują dzieci? Dlaczego tak wiele z nich rodzi się z wadami?
Zbyt zajęci sobą i swoim życiem nie mamy czasu odwiedzić dziadków lub rodziców, którzy będąc w podeszłym wieku być może potrzebują naszej pomocy i wsparcia. Niepełnosprawność drugiego człowieka nas ogranicza. Bycie na każde jego zawołanie; niema prośba w oczach mówiąca o tym, że potrzebuje naszej pomocy; czasami tylko gest lub mrugnięcie powieką, które musimy umieć oczytać i odpowiednio zareagować. Unikanie osób chorych, odsuwanie na margines życia, niezauważanie ich, coraz częściej jest czymś naturalnym, niejednokrotnie prowadząc do zbrodni jaką jest aborcja czy eutanazja. Bo przecież we współczesnym społeczeństwie ci, którzy są pożądani mają być piękni, młodzi, a przede wszystkim zdrowi! Społeczeństwo powinno mieć z takich osób pożytek, a nie być na ich usługach, kiedy każdy z nas musi troszczyć się o siebie i swoją przyszłość! Nie będę pisała, że kontakt z osobami niepełnosprawnymi umysłowo lub fizycznie jest łatwy, prosty i przyjemny. Jednak w ciągu ostatnich miesięcy z dziećmi niepełnosprawnymi spędzałam mnóstwo czasu. Zajęcia, w których uczestniczyłam miały na celu uczenie się od siebie nawzajem; pogłębianie wrażliwości na potrzeby bliźniego; budzenie świadomości, że nikt z nas nie jest samotną wyspą, ale mamy obok siebie kogoś, kto nas potrzebuje; że każdy człowiek, zarówno dorosły, jak i dziecko, zdrowy, czy chory ma prawo do akceptacji i szacunku.
Często osoby dotknięte chorobą zgadzają się na nią nie widząc sposobu wyjścia z sytuacji, w której się znalazły; są też osoby, które za niepełnosprawność obwiniają Boga, tracąc do Niego zaufanie. Nie byłabym sobą, gdybym na zagadnienie niepełnosprawności nie spojrzała w świetle słowa Bożego. Księga wiary, jaką jest Pismo Święte patrzy na chorobę od strony religijnej, pytając: co choroba oznacza, dla człowieka nią dotkniętego i jaką rolę pełni on w Bożych planach? Skupia się więc na sytuacji człowieka chorego wobec Boga i bliźniego, a nie na samej dolegliwości.
Każdy z biblijnych Autorów, który opisuje to zagadnienie ogranicza się jedynie do tego, co widoczne dla oczu, a więc używa pojęć takich jak: „choroba”, „plaga”, „zaraza”, „słabość” i „dolegliwość”. Jako przyczynę, Księga Rodzaju wskazuje grzech pierwszych ludzi, którzy nadużywając wolności odwrócili się od Boga. Nie mogli więc czerpać od Niego życia i szczęścia (por. Rdz 3). W różnych miejscach Pisma Świętego stan fizycznego i psychicznego zdrowia był traktowany jako wyraz Bożego błogosławieństwa, natomiast choroba spadała na człowieka, który popełnił wobec Boga jakieś wykroczenie, czyli zgrzeszył. Jednak muszę zaznaczyć, że dotyczy to ogólnej sytuacji człowieka. Każdy przypadek może mieć zgoła inne wyjaśnienie, bardziej szczegółowe. Nie każde bowiem cierpienie jest ewidentnie następstwem popełnionego grzechu! Spójrzmy choćby na sytuację, o której opowiada nam Księga Hioba. Cierpienie, choroba, różnego rodzaju fizyczne czy psychiczne dolegliwości często są dla nas niewytłumaczalną tajemnicą; są pytaniem, na które Bóg nie daje nam prostej odpowiedzi. Bo dlaczego chorują dzieci? Dlaczego tak wiele z nich rodzi się z wadami? Nie oskarżam Boga o to, że nie znam odpowiedzi; że ludzkie życie i On sam, jako Jego Dawca wciąż pozostają dla mnie tajemnicą. Wiem jednak i mogę to napisać z całą pewnością, że Bóg nie jest po stronie cierpienia i nie pozostaje bierny, kiedy Jego dzieciom dzieje się krzywda. Gdyby było inaczej, Jego Syn nie umarłby za każdego i każdą z nas po to byśmy wierząc w Niego umierali, ale mieli życie wieczne! Gdybyśmy zobaczyli ile za nas zapłacono, wiedzielibyśmy ile jesteśmy warci. A zapłacono za nas życiem samego Boga (…) Ile musimy być warci, skoro dano za nas życie samego Boga? (por. O. Adam Szustak). Bo nie do choroby należy ostatnie słowo, na cierpieniu życie ludzkie się nie kończy, bo istnieje Ktoś poza życiem doczesnym, bólem, chorobą i cierpieniem.
Dzisiejsze rozważania zakończę modlitwą na dni, kiedy ma się dość innych ludzi:
„Panie, jak oni mnie wszyscy męczą. Jak męczą mnie ci, których mi dałeś za braci.
Moi bracia... Czasem wcale nie są zabawni. A w dodatku, przede wszystkim są inni. I to jest najgorsze.
Inni, wszyscy są inni, każdy z nich narzuca mi coś szczególnego, co mnie krępuje, deprymuje lub rani.
Każdy z nich zmusza mnie, abym coś uznał.
A wcale nie jest łatwo uznać, że inni istnieją inaczej.
Każdy z nich zmusza mnie, aby coś zrozumiał. Nie zawszę mam na to ochotę, Panie. To męczące.
Każdy z nich mnie zmusza, żebym coś polubił. Żebym to przyjął takie, jakie jest. Nawet jeśli ja uważam, że to trudne, denerwujące, dziwaczne.
Jakie to męczące, Panie, kochać swoich braci.
Tak bardzo mam czasem ochotę zamknąć się w wąskim kręgu małej grupy przyjaciół, których świetnie rozumiem, tak dobrze znam, których obecność rodzi zawsze tak samo miłe ciepło, taki sam bezpieczny – miałem powiedzieć: komfortowy: spokój.
Ale wszyscy inni, Panie! Ileż mnie kosztuje, żeby z nimi przestawać.
Panie, obym się nigdy nie zamykał na innych. Obym nigdy nie mówił: „Nie rozumiem was”, nie odwracał się na pięcie i odchodził do mojego uporządkowanego świata, w którym nie ma dla nich miejsca.
Żebym nigdy nie przypinał im etykietek jak karteczek z objaśnieniem w muzeum: „Ten to jest taki”. Żebym ich nie klasyfikował.
Pomóż mi raczej odnaleźć w twarzy każdego z nich zatarte rysy dziecka, którym był.
Dopiero wtedy, Panie, „zrozumiem”.