Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników (Łk 15,18–19)
Oto – jak nam się złudnie wydaje – nastąpił moment głębokiego nawrócenia marnotrawnego syna! Niejeden kaznodzieja wzruszy się, rozpromieni i oznajmi zgromadzonym, że oto ten młody człowiek zrozumiał wreszcie, co stracił, i nastąpiła prawdziwa metanoia, przemiana wewnętrzna! Do tej pory szedł złą drogą, ale teraz to zrozumiał, przygotował nawet spowiedź („Ojcze, zgrzeszyłem”), odwrócił się na pięcie i pobiegł do domu, prosto w ramiona ojca…! Wszystko pięknie, problem w tym, że to nieprawda. Nic takiego z tej przypowieści nie wynika. Owszem, pierwszy wyraz tego wersu, owo: „zabiorę się”, rzeczywiście brzmi niezwykle. Użyte tu greckie anastas pochodzi od anastasis, co znaczy ‘zmartwychwstanie’. W pewnym więc sensie rzeczywiście owo „wstanę i pójdę” może zwiastować, że oto nasz bohater „był umarły, a teraz żyje” (tak za chwilę powie o nim jego uradowany ojciec). Może nam się wydawać, że w tym właśnie momencie coś się zmieniło w tym młodym człowieku – ale gdy posłuchamy tego, co mówi, próbując rozpoznać jego myśli, raczej zmienimy zdanie.
Nasz bohater planuje, co powie swojemu ojcu: „Nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników”. Co naprawdę ukrywa się w tych słowach? Młodzieniec – to już o nim wiemy – ma zwyczaj kamuflować pod płaszczem pięknych słów znaczenie zgoła straszliwe. Gdy się w nie wsłuchamy, wybrzmiewają w nich dziwne treści: „Ojcze, ja absolutnie nie wierzę, abyś był w stanie mi wybaczyć. Mam świadomość, że już nigdy nie połączą nas relacje synowsko-ojcowskie. Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł być aż tak dobry, żeby wpuścić mnie do domu, dlatego mam dla ciebie propozycję biznesową. Widzę, że dużo ludzi pracuje u ciebie ciężko, ale nie są głodni, więc i ja będę u ciebie ciężko pracował: «Uczyń mnie jednym ze swoich najemników». Wejdźmy w relacje pracodawca – pracownik. Ja będę dla ciebie pracował, a ty mnie będziesz karmił”.
Trudno tu doszukać się prawdziwego nawrócenia i wyśpiewywać „Alleluja!”. Ten młody człowiek w istocie nadal jest niewierzący, bo nie wierzy w miłosierdzie ojca i nie spodziewa się, że on może mu wybaczyć. Biznesowy układ, który proponuje, jest nawet sprawiedliwy, bo słusznie jest szukać pracy, kiedy się roztrwoniło majątek. Problem polega na tym, że syn tego swojego ojca kompletnie nie rozumie, nie dostrzega, na czym opiera się prawdziwa relacja między nimi. Dokładnie tak jak my nie rozumiemy Boga i wciąż stawiamy się wobec Niego w roli niewolników, zlęknionych przed oprawcą. Owszem, dokonało się w naszym młodzieńcu jakieś zmartwychwstanie ze śmierci głodu – ale jeszcze nie do relacji z ojcem.
Jest ciągle w nas wiele do zrobienia, by mówić o naszym prawdziwym nawróceniu. Musimy sobie uświadomić, o co Bóg nas prosi. Mamy bardzo kłamliwy obraz nawrócenia, wyjęty wprost z hagiografii: oto człowiek całkowicie się zmienia, przed chwilą był wielkim grzesznikiem, a od teraz jest święty! Wyspowiadał się i wiedzie życie ascety, wypełnia sumiennie swoje obowiązki, jest rozmodlony, do wszystkich się uśmiecha… To bardzo naiwne i nieprawdziwe wyobrażenie. Nawrócenie to żmudny i długotrwały proces. To nie jest tak, że człowiek przekracza jakąś magiczną granicę i już po wszystkim, nawrócenie załatwione. Nie, nawrócenie przypomina raczej wysokogórską wspinaczkę. Młody człowiek otworzył oczy, spojrzał w kierunku zamglonego szczytu i powiedział sobie: „Trudno, trzeba zrobić pierwszy krok”. Ten pierwszy krok, przekroczenie progu schroniska o świcie, jest najtrudniejszy. Trzeba mieć wielką nadzieję i ufać, że tam, wysoko w górach, szczyt zostanie osiągnięty – i będzie pięknie. Na razie pojawiają się same wątpliwości. Czy na pewno warto, czy to ma sens? Na tym etapie najłatwiej zrezygnować. Wiemy dobrze, że taki żywot kończy się niechybną śmiercią bez umierania, śmiercią na kanapie.
Młodszy syn z przypowieści robi ten pierwszy krok (anastasis!), który będzie początkiem długiej i żmudnej drogi. Ale trzeba sobie uświadomić, kto będzie prawdziwym Autorem tego procesu. To nie człowiek się wysili, nie on zbuduje sobie prywatną wieżę Babel i będzie się wspinał do nieba. Jeśli człowiek uczyni pierwszy krok, Bóg sam wykona pozostałych dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Zejdzie z nieba w kierunku swojego dziecka. Usłyszymy o tym nieco dalej.
Na razie jednak młodzieniec siedzi między świniami i obmyśla swój scenariusz powrotu: „Nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. W tym nawróceniu nie ma nic pięknego, ono jest pełne wątpliwości, niezrozumienia ojca. Można nawet powiedzieć, że właściwie jest ono brakiem nawrócenia. Przepaść między tym, jaki naprawdę jest Bóg a jakim widzi Go syn (a więc jakim my Go widzimy), jest naprawdę ogromna.
My wszyscy mamy taki odruch – może wynika on z grzechu pierworodnego – żeby załatwiać z Panem Bogiem swoje małe, pokątne interesiki. Wielu z nas uważa, że musi sobie zasłużyć na Jego łaskę. Żeby Bóg mi coś dał, najpierw muszę coś Jemu dać (najlepiej coś, co oddać mi trudno, wtedy Go łatwiej przekonam…). Czy Bóg jest kimś, komu trzeba łaskę wydzierać? Jest w Tolkienowskim Hobbicie opis smoka, który śpi na górze złota, pilnując swojego skarbu. Kiedy tylko ktoś próbuje wziąć choćby jedną monetę, smok się wybudza, wścieka i zieje ogniem. I my często tak postrzegamy Pana Boga. Wprawdzie przygotował dla nas jakieś łaski – zdrówko, pieniążki, błogosławieństwo życiowe – jednak nie za bardzo chce nam to dać. Ale jeśli ofiarujemy Mu kolejne różańce i poświęcenia, wyświadczymy Mu inne nasze „grzeczności”, to coś nam się za to będzie należeć. Oczekujemy, że teraz Bóg się wykaże i nam za to „odpłaci”.
Tymczasem jest wprost przeciwnie. Najwięcej łask dostajemy całkiem za darmo i nawet ich nie zauważamy. Jeśli nie wierzysz, odpowiedz sobie na pytanie, ile zapłaciłeś Panu Bogu za ostatnie tysiąc oddechów, tysiąc uderzeń serca, za to, że dzisiaj znów się obudziłeś, że spadł deszcz, że wzeszło słońce, że masz co jeść i gdzie spać, że masz rodzinę, przyjaciół…? Nic – ani grosza! Czy więc naprawdę możesz traktować Pana Boga jak kontrahenta do robienia swoich małych interesików?
Jedno z najpiękniejszych zdań, jakie usłyszałem w życiu, dotarło do mnie na Przystanku Jezus podczas festiwalu Woodstock, gdy prowadzący rekolekcje biskup Edward Dajczak powiedział: „Bóg znajduje rozkosz w dawaniu”. Tylko poganom wydaje się, że Boga należy namawiać do czynienia dobra. Nie! On troszczy się o mnie bardziej niż ja sam o siebie! Jak więc mogę ciągle tłumaczyć Mu, że będę dla Niego pracował, by On mnie karmił? Jak mogę tłumaczyć Mu, że z pewnością nie jest aż tak dobry, by przyjąć mnie z powrotem do swojego domu? Jak mogę tłumaczyć Mu, że bez wątpienia nie jest aż tak miłosierny, by uczynić mnie znowu swoim dzieckiem…?
Syn z przypowieści nie wierzy w miłosierdzie swojego ojca. Proponuje układ, w którym stawia siebie w roli niewolnika. Wciąż nie dojrzał do synostwa/dziecięctwa. Nasze nawrócenia także są najczęściej tak marne, tak nieudane. Podchodzimy do Boga z lękiem, jakby nas kiedykolwiek uderzył albo odrzucił.
*
Powyższy tekst jest fragmentem najnowszej książki o. Michała Legana „Miłosierdzie. Serce Ewangelii”. Autor zaprasza nas do zajrzenia w głąb czterech przypowieści z Ewangelii, zapewniają, że znajdziemy w nich klucz do zrozumienia przesłania Chrystusa – miłosierdzia Boga. Publikacja ukazała się nakładem Wydawnictwa WAM.