Największy w królestwie niebieskim ma być jak dziecko. Czyli... Nie, to bardzo trudne wyzwanie.
Szkice o Kościele z cyklu: "No to się zreformujmy" - odcinek pierwszy
– Czy to nie był duch Leporowskiego – spytał Walek, kiedy jakiś staromodnie ubrany turysta, na dodatek przedstawiający się jako bankowiec, oddalił się na tyle, że nie mógł nas usłyszeć. – No, zginął przecież w tej okolicy, tylko po drugiej stronie grani. Spojrzeliśmy po sobie i roześmialiśmy się. – A może? Kto to wie? – odparliśmy wesoło. Nie za długi wrześniowy dzień powoli chylił się ku zachodowi. Niespiesznie zmierzaliśmy ku Zawratowi. Nie było po co gnać za „szybkobiegaczami”. Najsłabsi kondycyjnie z naszej grupy nie powinni przecież zostać sami. Zresztą co można było robić w Murowańcu? Lepiej było jak najdłużej zostać w górach. Zobaczyć, jak czerwienieją w przedwieczornym blasku słońca. I pozwolić sobie ominąć schodzące w stronę Gąsienicowej łańcuchy. Kto by o tej porze zwrócił uwagę, że zeszliśmy ze szlaku?
Parę lat później, zimą, znów szedłem na samym końcu podobnej grupy. Zapadł już zmierzch, a my byliśmy dopiero pod progiem Pięciu Stawów. Ku naszemu zdumieniu z kosówki, mocno w prawo od wydeptanej ścieżki, odezwał się jakiś głos.
– O, jak dobrze, że jesteście.
To kolega z trudem tarabanił się ku nam brnąc w głębokim śniegu.
– Co ty tu robisz – zapytaliśmy zaskoczeni. – Przecież szedłeś na przodzie? Gdzie pozostali?
– Poszli żeby szybciej być w schronisku i tam wszystko pozałatwiać. Powiedzieli, żebym na was poczekał.
Odebrało mi mowę. W bladym blasku księżyca na całym, niemal trzystumetrowym progu nikogo nie było widać....
Być wśród innych pierwszym. Być najlepszym. Być największym. Po co? Coś to daje? Poczucie własnej wartości? Splendor? Tylko po kiego grzyba, jeśli nie idzie w parze z autentyczną troską o bliźniego? Życie to przecież nie wyścig, w którym liczy się tylko miejsce na podium. Ważny jest i ten ostatni.....
***
W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: «Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?» On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje”.
Przyjąć dziecko w imię Jezusa... Jezusowi pewnie nie chodziło tylko o dzieci, ale o każdego, kto może być do nich przyrównany. O każdego biednego, lichego i nic albo niewiele znaczącego. Kto takich ludzi przyjmuje, przyjmuje samego Chrystusa. Czy może być dla Jego ucznia większe wyróżnienie niż ugoszczenie Mistrza?
Ale jeśli ów uczeń wchodzi na piedestał, rywalizuje z sobie podobnymi o pierwszeństwo, odgradza się od maluczkich... Może i przyjmuje Jezusa w Komunii, bo sakrament zawsze „zmusza” Boga do działania. Ale nie ma w tym tego święta wyróżnienia ucznia z powodu zaszczytu goszczenia Nauczyciela...
Mocniej dotyka jednak to wcześniejsze ostrzeżenie Jezusa: że trzeba się odmienić i stać jak dziecko, bo bez tego nie można wejść do królestwa niebieskiego. I wskazanie, że ten, kto się jak dziecko uniży, w królestwie niebieskim jest największy.
Jak dziecko? Cofnąć się w rozwoju? Dzieci mają wiele wspólnych, różniących je od dorosłych cech. Lubią zabawę, są ciekawe świata, często grymaszą.... O który rys dziecięctwa Jezusowi chodziło?
Skoro mówił o wielkości i o znaczeniu, to pewnie myślał o „nic-nie-znaczeniu”. Tak, dorośli mówią, że dzieci są ważne, że się z nimi liczą i temu podobne. Tak naprawdę od dziecka nie zależy nic. Ani kiedy wstanie, ani kiedy położy się spać. Nie może zdecydować, co zje, bo decyduje lepiej wiedząca co smaczne i zdrowe mama. Nie może zaplanować, kiedy będzie się bawić, bo ten czas wyznacza mu dbający o zawsze odrobione lekcje tata. Rodzice może i często na wiele dziecku pozwalają, ale tylko wtedy, gdy chcą. Jeśli ich wola jest inna, nie ma dyskusji. Będzie musiało zrobić, co każą. Bo jak nie, to istnieje cały arsenał kar.
Być jak dziecko to zdać się całkowicie na wolę Ojca niebieskiego. We wszystkim. Nawet gdyby chciało się inaczej. Ale to też zgoda na to, by nic albo niewiele – jak to dzieci – znaczyć wśród ludzi. Trzeba zgodzić się na wyznaczone w szeregu miejsce. Trzeba przestać pragnąć być pierwszym; wyprzedzać innych i ustawiając ich w karny szereg pokazywać, że są gorsi. Trzeba zgodzić się na bycie ubogim, pomijanym, niedocenianym, lichym i niewiele albo i nic nie znaczącym. I żyć śmiejąc się do świata tak często, jak śmieje się zachwycone byle czym dziecko.
***
Maj. Czas, kiedy krew prędzej krąży w żyłach, a cały świat nabiera blasku młodości. I kolejna wyprawa w góry.
– Czy wszyscy już doszli? – pytał zaniepokojony opiekun grupy.
– Nie, brakuje jeszcze Jasia i Olka – ktoś skonstatował.
Że Jasia, było oczywistym. Kluseczkowaty, z grubymi szkłami na oczach, nie miał specjalnej kondycji. Ale Olek uchodził za „szybkobiegacza”. Czy coś się stało?
Niebawem obaj ukazali się na ścieżce przed schroniskiem. Szli niespiesznie, rozmawiali, gestykulowali. Najwolniejszy i jeden z najszybszych. Razem. A z nimi szedł Chrystus.
Powyższy tekst jest pierwszym z wakacyjnego cyklu "No to się zreformujmy" o Jezusowej wizji Kościoła. Tam parę słów o pomyśle i - sukcesywnie - linki do kolejnych odcinków cyklu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |