Czytając Biblię, natrafiamy nieraz na wyrażenia, a nawet całe zdania, które wydają się nam niezrozumiałe, obce, a niekiedy wręcz nie do przyjęcia. Tłumacze czasem próbują w takich przypadkach posłużyć się jakimś omówieniem, ale nie jest to na ogół dobre wyjście.
Przymiotnik „straszliwy” jest może najlepszym polskim odpowiednikiem hebrajskiego słowa, które pojawia się w Biblii często, by określić wrażenie, jakie wywołuje sama bliskość Boga. Dla Jakuba dawny Luz staje się „miejscem straszliwym”, gdyż zobaczył, że tutaj właśnie niebo styka się z ziemią. Tak jest też w każdym z naszych kościołów, ale jakże rzadko zdarza się nam o tym pamiętać! A przecież Ten, z którym spotykamy się w Eucharystii, jest wprawdzie człowiekiem, ale nigdy nie przestał być Bogiem. Ojciec „darował Mu imię ponad wszelkie imię” (Flp 2, 9). Imię Boga sławi wiele psalmów, choćby ten wspaniały Psalm 99: „Pan króluje, drżą narody; zasiada na cherubach, a ziemia się trzęsie. Wielki jest Pan na Syjonie i wyniesiony ponad wszelkie ludy. Niech wielbią imię Twoje wielkie i straszliwe: ono jest święte” (1–3). A Psalm 111 uzupełnia niejako ten obraz, mówiąc o „wielkich dziełach” Boga: „Zesłał odkupienie swojemu ludowi, ustanowił na wieki swoje przymierze, a imię Jego jest święte i straszliwe” (2, 9). Nie jest wygodnie żyć na co dzień z takim Bogiem. Lud wybrany przekonał się o tym bardzo szybko. Nader pouczająca jest w tym względzie historia złotego cielca, którą wkrótce się zajmiemy.
My możemy się spotykać z żywym Bogiem codziennie w Eucharystii. Czy jednak zawsze zdajemy sobie sprawę, z Kim się spotykamy? Czy nie próbujemy zbyt często kształtować tego spotkania wedle naszej własnej woli i, gdy to się nie udaje, mamy pretensję, a niekiedy nawet obrażamy się i odchodzimy? Szukaliśmy Jezusa „oswojonego” i stąd nasz zawód! Może dlatego, że nikt nam nigdy nie powiedział, jakie ryzyko kryje w sobie taka bliska zażyłość z Bogiem żywym. Nie tylko my przyjmujemy Jezusa w Eucharystii. On także chce nas przyjąć i wciągnąć w swoje własne życie. Nie sposób przewidzieć, jak to się wszystko skończy! Bóg nasz bowiem „jest Ogniem pochłaniającym, Bogiem zazdrosnym” (Pwt 4, 24).
W tym miejscu ktoś na pewno zaprotestuje: to pogańscy bogowie bywają zazdrośni. Jeśli takie wyrażenie znajduje się w Biblii, to widać Jahwe nie różni się niczym od Zeusa! Jest to nieporozumienie wypływające między innymi z wieloznaczności polskiego słowa „zazdrość”. Określamy nim zarówno przykrość wynikającą z faktu, że komuś innemu dobrze się powodzi, jak i wymaganie wyłączności, stawiane przez miłość małżeńską. Otóż bogów, zwłaszcza greckich, cechowała ta pierwsza, którą może lepiej nazwać zawiścią (gr. phthonos). Niszczyli oni tych, którzy sięgali po zbyt wiele. Natomiast Bóg zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu jest dlatego nazwany „zazdrosnym”, że chce dla siebie całego serca człowieczego. Nie zgadza się na żadne podziały, wymaga wyłączności. Na początku wydaje się nam zazwyczaj, że takie wymaganie nie pozwala nam kochać ludzi lub przynajmniej nas w tym jakoś ogranicza. Ale naprawdę miłość jest tylko jedna i właśnie od Boga uczymy się autentycznie kochać tych, których stawia On na naszej drodze. Może najlepiej wyraziła to Matka Teresa z Kalkuty. Gdy wyszedłszy z klasztoru, zajęła się na ulicy swoim pierwszym chorym, a ten zapytał ją ze zdziwieniem: „Dlaczego to robisz?”, odpowiedziała po prostu: „Bo cię kocham”.
Miłość nie ogranicza, lecz stawia coraz większe wymagania, nie dzieli, lecz łączy. Inaczej nie byłaby miłością. Jest coraz pełniejszym otwarciem na Boga i człowieka. Gdy to pojmiemy, zrozumiemy również, dlaczego nasz Bóg może być nazwany „zazdrosnym” i „Ogniem pochłaniającym”. I wówczas może także my, chrześcijanie, poznamy smak bojaźni. Po to przede wszystkim musimy się nauczyć odróżniać bojaźń od zwykłego strachu.
Na początek historyjka-przypowieść, zapożyczona od jednego z francuskich biblistów. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy gdzieś razem w domu, a o tym, co znajduje się w pokoju obok, dowiadujemy się od kogoś, komu wierzymy bez żadnych zastrzeżeń, nawet gdy mówi rzeczy całkiem nieprawdopodobne (to nasze zaufanie do niego jest w tym przypadku warunkiem nieodzownym). Najpierw zatem słyszymy, że w owym sąsiednim pokoju jest dziki tygrys, który właśnie uciekł z ogrodu zoologicznego i lada chwila może dostać się do nas. Naszą reakcją będzie strach – zwyczajnie boimy się tego tygrysa. A teraz załóżmy, że nasz znajomy powie nam z kolei, że w tym pokoju jest straszliwy upiór, który zaraz do nas przeniknie przez ścianę nie stanowiącą dlań żadnej przeszkody. Będziemy się go także bać, lecz będzie to lęk zupełnie innego rodzaju. I wreszcie nasz godny bezwzględnego zaufania informator mówi, że w tymże sąsiednim pokoju pojawił się w tej chwili Duch wielki, dobroczynny i święty, który pragnie, byśmy się z nim spotkali. Uczucie, jakie nas wtedy opanuje, będzie miało w sobie coś z owego lęku drugiego rodzaju, ale nieporównanie więcej będzie w nim głębokiego szacunku i świadomości naszej własnej nędzy. To właśnie jest to, co nazywamy bojaźnią.
Na starożytnym Bliskim Wschodzie „bać się” bóstwa lub króla (władza królewska miała zawsze charakter sakralny) znaczyło uznawać jego potęgę, jego pełne prawo do dysponowania moją osobą, jak również ufać mu i być mu we wszystkim posłusznym. Dla autorów ksiąg mądrościowych w Biblii bojaźń owa jest w sposób szczególny związana z mądrością: „Bojaźń Pana to chwała i chluba, radość i korona wesela. Bojaźń Pana rozwesela serce, daje radość, wesołość i długie życie. Dla tego, kto boi się Pana, wszystko skończy się dobrze, a w dniu swej śmierci będzie błogosławiony. Początkiem mądrości jest bojaźń Pana” (Syr 1, 11–14; por. Ps 111, 10).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |