Główną przeszkodą utrudniającą apostołom wypełnienie misji jest strach przed człowiekiem.
Jezus nie zwraca się do jawnych grzeszników ani nawet nie wypowiada tych słów do tłumów, tylko DO SWOICH UCZNIÓW (w Ewangelii Łukasza zwraca się do nich „moi przyjaciele”). Uczniowie nie mają tego ostrzeżenia przekazać innym, ale raczej wziąć je sobie do serca! Treść tej wypowiedzi wyraźnie odpowiada na potrzeby apostołów, a nie tych, do których zostali posłani, mimo poprzedzającego wersetu (Mt 10,27 nakazuje, by mówili publicznie to, co usłyszeli w prywatnej rozmowie z Jezusem).
Jezus chce im zapewnić emocjonalną równowagę, a nie wywrzeć wpływ na innych. Zachowanie przez nich postawy bojaźni wobec Boga skutecznie zneutralizuje strach przed jakimkolwiek człowiekiem. Zauważmy, że bojaźń/strach w obu wypadkach ma odniesienie osobowe. Nie jest to obawa przed czymś (śmiercią czy piekłem), ale strach przed „tymi”, którzy mogą zabić ciało, lub bojaźń przed „Tym”, który może zatracić ciało i duszę. Należy wybrać, co ma większy kaliber: czy strach przed potencjalnym mordercą ciała lub bojaźń przed Tym, który ma moc zatracenia całej osobowości. Kto ulegnie temu pierwszemu, zostanie potraktowany jak tchórz i wrzucony do „jeziora gorejącego ogniem” (Ap 21,8).
Musimy teraz zastanowić się nad poważnymi konsekwencjami tego, o czym już wcześniej powiedzieliśmy: Jezus ostrzegał swoich uczniów przed grożącym im niebezpieczeństwem wtrącenia do piekła. To nie jest odosobnione stwierdzenie. (...) Jezus kierował większość ostrzeżeń do tych samych uczniów. Nie można zlekceważyć tego wyzwania, jednak nawet ci, którzy przed nim stają i się z nim intelektualnie zmagają, często mają tendencję do dwutorowego jego wyjaśniania (być może dlatego, że nie mieści się to w uprawianej przez nich teologii).
Z jednej strony mówi się, że ostrzeżenia Jezusa mają charakter egzystencjalny (na dobrą sprawę ich znaczenie przestaje być realne w dłuższym okresie). Innymi słowy, Jezus chciał trochę „postraszyć” uczniów, by utrzymać ich na prostej i wąskiej drodze, choć oczywiście wcale nie groziło im, że zostaną wrzuceni do piekła (taki rodzaj odwróconej sytuacji „kija i marchewki”). Czy jednak ktoś, kto twierdził, że mówi prawdę i jest Prawdą, uciekałby się do takiego choćby drobnego oszustwa? Czy obawa przed realnym zagrożeniem mogła zostać pokonana strachem przed niebezpieczeństwem czysto hipotetycznym? Taka sugestia jest wręcz niestosowna, jeśli w ogóle nie absurdalna.
Z drugiej strony mówi się, że ostrzeżenia są „przejściowe”, ponieważ Jezus skierował je przed swoją śmiercią, zmartwychwstaniem, wniebowstąpieniem i zesłaniem Ducha Uświęcenia, czyli zanim apostołowie stali się w pełni chrześcijanami. Jednak oni już przyjęli Jezusa, już uwierzyli w to, kim On jest i „narodzili się z Boga” (jeśli opis z J 1,12-13 można komuś przypisać, to na pewno właśnie im).
Już zauważyliśmy, że dziesiąty rozdział Ewangelii Mateusza dotyczy późniejszej i znacznie szerszej misji Kościoła wśród pogan. Ponadto większość ostrzeżeń Jezusa dotyczących piekła wiąże się z Jego drugim, a nie z pierwszym przyjściem na ziemię. Ostrzeżenie to trzeba więc traktować w taki sposób, w jaki zostało sformułowane, a więc piekło było realnym zagrożeniem dla uczniów i przyjaciół Jezusa. Istotnym elementem bojaźni Pańskiej, która stanowi początek mądrości (Prz 9,10), jest świadomość tego ryzyka. W obliczu wrogości ze strony człowieka i osobistego niebezpieczeństwa ta świadomość jest także ogromnie pomocna.
Jezus wyrażał tę prawdę i sam stanowił jej najlepszy przykład. Stojąc przed oprawcami, nie okazał cienia strachu. Przeżył jednak chwile ogromnego lęku (krew sączyła się przez pory skóry na Jego czole), kiedy uświadamiał sobie, że zostanie oddzielony od Boga i „zstąpi do Otchłani” – w Jego wypadku – po zabiciu ciała, a nie przed nim. Przecierpiał to wszystko nie za swoje grzechy, ale za grzechy innych ludzi.
***
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Piekło - mit czy rzeczywistość?". Autor: David Pawson. Wydawnictwo: Vocatio.