Kazanie o. Leopolda Moczygemby wygłoszone do Ślązaków, którzy przybyli na Dziki Zachód.
— I co? Przyjechaliście do tej Ameryki — rozpoczął swe kazanie o. Leopold Moczygemba. — Jechaliście najpiyrw pociągiem przez pół Europy, potem płynęliście na statku, potem znowu jazda wozami. Aż żeście przybyli na to miejsce. I po co? Po co sie trudziliście, po co sie męczyliście przez ten cały czas, skazani na wycieńczenie, choróbska, a nawet w niektórych przypadkach śmierć? Po co? — powtórzył (...).
— Po co? — Ojciec Leopold po raz kolejny zadał to samo pytanie. — Nie wiecie, po co? To jo wom powiem, po co. — Odchrząknął, omiatając wzrokiem wpatrzone weń oczy. — Kiedyś, dawno, dawno temu, był taki prorok Mojżesz, co już zresztą wiecie, jak nie zapomnieliście. No i może też jeszcze wiecie, że ten Mojżesz powiedzioł do swojego ludu, którym byli Izraelici: „Bieremy się i idymy stąd, bo tak nom Pon Bóg kozoł. Nie bydymy dalej harować na tego pierona faraona”. No i ten pieron, czyli faraon, ich nie chcioł puścić, to Pónboczek spuścioł na niego plagi egipskie, tak że ten w końcu musioł, bo już nie móg strzimać. No to oni poszli. I tak łazili i łazili po pustyni… Jak nie wiycie, co to je pustynia, to się niedługo dowiecie, bo tu też trocha tego momy; to je takie coś, kaj nie ma nic, ino pioch i kamienie, choćby na żwirowni u grofa w Kotulinie, ino wiyncej. No, ale kaj my to staneli…? Ja, te Izraelity, tak szli i szli, i tyż nie wiedzieli, po co. Mojżesz im naopowiadoł, że bydzie fajnie, że bydzie mleko i miód pływać po ziemi, tak się bydom mieli dobrze, ale jak na razie to z tego psinco było na tej pustyni. No to zaczli przeciwko Mojżeszowi różne takie gupoty godać, aż sie tamten znerwowoł i pedzioł, że Pónboczek pedzieli, iż na ta obiecano ziemia za Chiny nie wlezą.
Wypowiedziane słowa wywarły chyba na słucha czach wrażenie, bo mało który nie rozdziawił gęby wsłuchany w kazanie zakonnika.
— A wiecie czemu? — Leopold Moczygemba zro bił teatralnie przerwę. — Bo czegoś im zabrakło. Nie pieniędzy ani wody, bo jak Mojżesz klupnął w kamień, to woda była. Jeść tyż mieli dosyć, bo Pónboczek doł im ptoki z luftu i manna, czyli tako kasza na ziemi, i chociaż ona na ziemi leżała, to nie była pomaraszona. Tak że mieli prawie wszystko. Ale jednego nie mieli. Nie mieli nadziei. A to jest pierońsko źle, jak sie coś robi, abo kajś sie idzie, i sie nie mo wiary, że to by dzie kiedyś wszystko dobrze, i że kiedyś sie te trudy skończą i nastanie szczyńście. Jakby człowiek nie mioł nadziei, to nic by mu nie wyszło. Jak idziesz na pole i siejesz zboże, to mosz nadzieja, że ci wyrośnie fajno pszynica, a nie myślisz, że ziorka w ziemi zgniją abo ptoki je wydzióbią. Bo jakbyś tak myśloł jeden z dru gim, to wcale byś nie zasioł, ino się siednół w izbie i gorzołka pił i zawodził, jaki to tyn świat niedobry jest. A tak nie idzie.
Co niektórzy z obecnych poczuli się nieswojo, kiedy usłyszeli słowo „gorzołka”, ale większość kiwała pota kująco głowami, słysząc tak mądrą mowę.
— I tak jak u Izraelitów, tak i waszo wędrówka już sie skończyła — kontynuował zakonnik, po małej przerwie. — I co? Kajście to przyszli, obejrzyjcie się… no nie teraz, bo teraz jest ćma, to tak czy tak nic nie widać, ale rano, jak bydzie jasno. Zresztą, co mieliście widzieć, to już zobaczyliście. Dlatego jo cięgiem sły sza: „Tu nic nie ma”, „Po co my tu przijechali?”, „Na pierona nom ta cało wyprawa była”, i takie tam inne godki. Nie wiecie, po coście tu się dostali? Ja, ta ziemia jest pusto, tu nic nie ma, bo ona na wos czekała. Ja, na ciebie, i na ciebie, i na ciebie tyż. — Ojciec Mo czygemba pokazywał palcem na poszczególne osoby łapiące każde słowo zakonnika. — Czekała i jeszcze czeko na wos, coby z nią coś zrobić, zagospodarować, domy pobudować, pole obrobić. To jest wasza obieca na przez Pónboczka ziemia, tu będziecie żyć i tu wom przyjdzie umrzeć, nie kaj indziej. Tu nie ma żodnego grofa, czyli hrabiego ani faraona, czy innego gizda, na którego trza robić. Tu mocie wolność, tu każdy robi na swoim, a jak dobrze robi, nie pije gorzołki, nie podbiero somsiodowi bydła ani koni, nie wadzi się z innymi o byle co, ino w pokorze przed Pónboczkiem pracuje i się modli w nadziei, to wszystko pójdzie dobrze i bydziecie mieli tu sto razy lepiej niż tam na Śląsku. Jo to wiem, bo jo tu już jest trocha dłużej niż wy i niejedno żech już widzioł i przeżył. Tu każdy bie dok może się dorobić, pod warunkiem że nie bydzie się mamlasił, że nie straci wiary ojców. I zamiast się wadzić, mocie se wzajemnie pomogać. Boście nie som tu sami, przyjechaliście w kupie, to żyjcie też w kupie, w zgodzie, a nie w złości jeden przeciw drugiemu. Bo nawet jak bydziecie chcieli coś osiagnąć, i mieli dobre zamiary, jak się nie bydziecie miłować, to gów… to nic wom nie wyjdzie i tela z tego bydzie.
Ojciec Moczygemba zauważył, że dał się trochę ponieść emocjom. Ale może to i dobrze, bo mówił od serca, a nie czytał z kartki, nawet nie przygotował się do tego kazania zbytnio, no bo też kiedy miałby to zrobić w tym rozgardiaszu?
Jak już apostoł Paweł napisoł, że choćby ktoś mioł wiara i nadzieja, ale miłości by nie mioł, to tak, jakby nic nie mioł i wszystko inne było na nic. Ja, a on wiedzioł, co prawi, bo som kiedyś bół przeciwko Pónboczkowi, to go Pónboczek z konia ściepnoł i tako ćma mu na ślepia cisnoł, że tamten nic nie widzioł przez pora dni. Tak sie Pónboczek na niego znerwo woł. Ale Paweł się spamientoł i potem już był za Pón boczkiem i prawioł to wszystkim, coby wiedzieli, jaki Pónboczek je dobry. I wy też mocie sie pokornie miło wać i nie wadzić, bo ten Jezusek, co się dzisiej urodził, też przyszoł do nos, coby nom pomogać w trudnych chwilach. I tak mo być, i to spamiętejcie. Jak tego sie bydziecie trzimać, to wszystko wom się udo i bydzie cie tu żyć w dobrobycie. Wy i wasze dziatki, i dziatki waszych dziatek przez wszystkie czasy. A Pon Jezus, tyn Jezus, co dzisiaj do wos prziszedł, bydzie wom pomogoł, ino go nie wyciepcie z waszych domów. — Ojciec Moczygemba znów zrobił przerwę. A po chwili dodał: — I z waszych serc.
Chłodno się zrobiło. Osadnicy milczeli. Trawili usłyszane przed chwilą słowa. Co niektóry poczuł, że ma mokre policzki. Może to były łzy wzruszenia, może oczy łzawiły od wzmagającego się wiatru. A może po prostu w Teksasie zaczynało padać...
*
Powyższy tekst - którego tytuł i podtytuł pochodzą od Redakcji - jest fragmentem powieści "Tam gdzie nie pada". Autor: Michael Sowa. Wydawnictwo: LIRA