Kiedyś jego widok wzbudzał strach na mieście. Wystarczyło powiedzieć: „Znam Maxa z Giszowca” i najwięksi gangsterzy tracili pewność siebie.
Tata wkracza do akcji
A ja ciągle szukałem okazji, żeby stawać przeciwko Bogu. Kiedy tylko ktoś wspomniał o Nim, natychmiast z moich ust wychodził stek bluźnierstw i przekleństw. Do tego doszedł alkohol. Wypijałem tak potworne ilości, że trudno to sobie wyobrazić. Potrafiłem wychlać 30 mocnych piw dziennie, do tego kilka flaszek wódki i… trzymałem się na nogach. Lubiłem cały czas być na rauszu. Nie zauważyłem, że Zły już ciągnie mnie w dół, że dzieje się ze mną coraz gorzej i staczam się po równi pochyłej do piekła. Ciągle otaczali mnie ludzie, którzy obsypywali mnie pochlebstwami. Po latach widzę, że pomimo całego bagna, w jakie na własne życzenie wdepnąłem, ciągle przy mnie stał Bóg – mój Tata. Pozwolił mi „zakosztować” tego zła i jego skutków w jakimś konkretnym celu, ale mnie nie zostawił. Brał na siebie wszystkie obelgi. Chronił innych przede mną i chronił mnie samego. I w końcu wkroczył do akcji, żeby mnie uratować…
Choroba zaczęła się niewinnie. Mrowienie w nogach, zapalenie stawów. Lekarze zdiagnozowali cukrzycę. Dla mnie to była jakaś kosmiczna nazwa! Tryb życia, jaki prowadziłem, zrobił swoje. Szybko okazało się, że nie potrafię ustać na nogach, stopy puchły, ropiały, rany nie chciały się goić. Najmocniejsze środki przeciwbólowe nie przynosiły ulgi. Kładłem na twarz poduszkę i wyłem z bólu, żeby sąsiedzi nie słyszeli. Był taki dzień, kiedy musiałem wziąć kule, żeby doczołgać się do roboty. Szef, gdy mnie zobaczył, zbladł: „Jak ty wyglądasz? Jak duch! Idź do lekarza”. Ja zgrywałem twardziela: „Spoko, szefie! Nigdy nie pękam na robocie!”. Ale nie dałem rady. Kumpel zawiózł mnie do domu.
Ostatkiem sił dowlokłem się do łóżka. I zaczęła się agonia. Wiedziałem, że umieram. Czułem to. Leżałem w pozycji embrionalnej i błagałem Boga: „Zabij mnie!”. W swojej zawziętości krzyczałem do Niego: „Co, tylko na tyle Cię stać?!”. Chciałem umrzeć. I umarłbym, gdyby znów nie stanął przy mnie Tata. Nagle zadzwonił telefon. Leżał przy łóżku. Ostatkiem sił go odebrałem. Dzwonił kumpel z zagranicy, który ponad rok się nie odzywał. Pyta: „Max, co tam u ciebie?”. Odpowiadam, żeby zadzwonił innym razem, bo źle się czuję i odkładam słuchawkę.
Coś musiało być takiego w moim głosie, że on się wystraszył. Narobił rabanu, zadzwonił do innych kolegów, gdzieś tam po drodze znalazł się mój brat, który miał klucze do mojego mieszkania. To był w zasadzie splot przypadków, ale u Boga nie ma przypadków, są cuda. Można powiedzieć, że cudem zostałem uratowany, w ostatnim momencie wyrwany śmierci. Kiedy wieźli mnie do szpitala, byli pewni, że nie przeżyję tej drogi.
Uratowany
Przeżyłem. Zaczęła się wielomiesięczna wędrówka po szpitalach. Na początku przestały pracować nerki. Dopiero po kilku dniach podjęły znów pracę. Lekarze ściągali litry ropy z moich nóg. Ból był tak wielki, że przenikał mnie całego. A ja ciągle jeszcze ziałem nienawiścią do Boga, który czekał cierpliwie.
Szybko nauczyłem się, że do szpitala muszę brać ze sobą stos książek i krzyżówek, żeby tam nie zwariować. W marcu 2008 roku dostałem się po raz kolejny na oddział. Dzień wcześniej spakowałem torbę. Po przyjeździe zaglądam do środka i widzę, że nie ma w niej ani krzyżówek, ani moich książek. Natomiast na samym dnie, pod ubraniami, leży ta Biblia, którą dostałem dawno temu od przyjaciela, i dwa tomy „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera, które na moją osiemnastkę podarował mi znajomy ksiądz. Kiedy odszedłem od Boga, pozbyłem się wszystkich Biblii i książek religijnych, oprócz tych dwóch… Leżały zagruzowane pod stertami innych książek i nigdy do nich nie zaglądałem. Jak się dostały do mojej torby? Nie mam pojęcia. Przecież sam się pakowałem!
Tak się akurat złożyło, że przez pierwsze dni nikt mnie w szpitalu nie odwiedził. Nie miałem doładowanego konta w telefonie, więc nie mogłem też do nikogo zadzwonić i poprosić, żeby mi przywiózł jakieś książki. W końcu po kilku dniach z nudów sięgnąłem do Brandstaettera. Biblii z założenia nie ruszyłem. „Jezus z Nazaretu” wciągnął mnie. Kiedy czytałem, powoli wracały do mnie wspomnienia dawnego życia. Jak dobrze było wtedy na oazie, w kościele. Jak dobrze mi było w domu Ojca... Ale odganiałem te myśli. Czytałem dalej. Nawet nie zauważyłem, jak zaczął się Wielki Tydzień. W Wielki Czwartek znowu czytałem, leżąc w łóżku. I… naprawdę nie pamiętam przejścia od jednej czynności do drugiej, ale cały czas widzę siebie, jak w jednej chwili czytam „Jezusa z Nazaretu”, a w następnej siedzę już na łóżku szpitalnym, trzymam Biblię i nie potrafię przestać płakać. To było coś niesamowitego, jakby puściły wszystkie tamy. Tata przyszedł i wziął swoje dziecko w ramiona!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |