Kiedyś jego widok wzbudzał strach na mieście. Wystarczyło powiedzieć: „Znam Maxa z Giszowca” i najwięksi gangsterzy tracili pewność siebie.
Drzwi otwiera potężnie zbudowany mężczyzna na wózku inwalidzkim. – Mów mi Max, to mnie wyszczupla – żartuje przy powitaniu. Człowiek legenda. Rzeczowy, nawet lekko surowy w obyciu, o Bogu mówi z czułością: „Tata”. Historia jego życia jest dowodem, że Bóg wyciąga swoje dzieci z największego bagna i troszczy się dosłownie o wszystko.
– Chłopcem byłem grzecznym, bardzo pobożnym. W kościele spędzałem chyba więcej czasu niż we własnym domu. W 6. roku życia uparłem się, że chcę przyjąć Komunię św. Potem natychmiast zostałem ministrantem, lektorem, kantorem, animatorem… Kiedy miałem 12 lat, po raz pierwszy oddałem swoje życie Jezusowi. Mimo że byłem taki młody, zrobiłem to całkiem świadomie, a Jezus wziął moje słowa poważnie. Od przyjaciela baptysty otrzymałem wtedy w prezencie pierwszą Biblię. Później miałem jeszcze wiele innych egzemplarzy Pisma Świętego, ale ten okazał się w moim życiu szczególny… Wciągnęła mnie oaza. I tu znowu zaangażowałem się na 100 proc. Byłem animatorem muzycznym, prowadziłem scholę. Razem z moim przyjacielem ks. Markiem Ziętkiem i z kilkoma innymi osobami wydaliśmy śpiewnik „Czy wybrałeś już drogę?”, znany w środowisku oazowym jako „Giszowiec”. Do dzisiaj jest wznawiany. Relację z Bogiem miałem, choć na pewno inną niż teraz. Uważałem, że wszystko to robię dla Jezusa, ale bazowałem na własnych siłach, na jakimś aktywizmie. Na pewno budowałem na piasku i to musiało runąć…
Z Maxem się nie zadziera
W tym czasie byłem naprawdę szczęśliwy. Miałem pracę, która była moją pasją, miałem pieniądze, przyjaciół, wspólnotę. Grałem w zespole. I miałem dziewczynę. Piękną kobietę, która była miłością mojego życia, z którą planowałem wziąć ślub, założyć rodzinę. Byliśmy ze sobą 10 lat. I nagle zerwała ze mną. Tak wyszło. To nie była niczyja wina, ale moje życie runęło jak domek z kart. Zacząłem o wszystko obwiniać Pana Boga. Nie! Ja Mu wydałem regularną wojnę. Od tego momentu Bóg stał się moim wrogiem numer jeden. Odtąd robiłem wszystko, by sprawić Mu ból. Przestałem chodzić do kościoła. Stałem się zagorzałym antyklerykałem. Zacząłem bluzgać na Boga, bluźnić. Robiłem tylko to, co wydawało mi się, że jest złe w Jego oczach. Powoli się staczałem. Rzuciłem uczciwą robotę i wylądowałem „na mieście”. Najpierw jeden gość zatrudnił mnie w swojej knajpie, żebym stał na bramce. Ja miałem wtedy prawie dwa metry wzrostu, ważyłem 200 kilo i cały czas „pakowałem” na siłowni. W drzwiach się nie mieściłem. Facet, który chciał mnie zatrudnić, kiedy mnie zobaczył, już o nic więcej nie pytał, tylko od ręki mnie przyjął. (śmiech)
Knajpa wkrótce padła, ale ja nawiązałem już odpowiednie kontakty i zdobyłem „szacunek” w tym środowisku. I tak zająłem się gangsterką. Szybko znalazłem się w prężnie działającej „grupie”. Byłem „kimś”. Wszyscy prawie mi się kłaniali. Mówili o mnie: „Max? Pełen szacun, respekt”, „Z Maxem się nie zadziera! Jego trzeba mieć po swojej stronie”. (śmiech) Inni się mnie bali. Mnie to łechtało, karmiło moją pychę. Podobało mi się, kiedy pochodziłem do gościa i widziałem w jego oczach strach. Jechałem do faceta odzyskać forsę i w sumie niewiele mówiłem, a on natychmiast wyskakiwał z kasy. Zdarzyło mi się pobić jednego czy drugiego „żwira”, który nie potrafił zrozumieć „kulturalnej” perswazji ustnej. (śmiech)
Nie byłem jednak zwolennikiem używania siły. Nie musiałem. Sama moja osoba w jakiś dziwny sposób wzbudzała lęk. Ale jarałem się, kiedy wokół mnie coś się działo, była jatka. Mnie to podniecało. Wskakiwałem w sam środek i miałem nad wszystkimi władzę. Wtedy przypisywałem to tylko sobie. Powtarzałem: „Nigdy nie pękam na robocie!”. (śmiech) Dziś myślę, że za mną stał zły duch. Wzbudzałem strach u ludzi, którzy w zasadzie niewielu rzeczy się bali, i ten strach był demoniczny. Byłem już tak znany w środowisku, że największe „grupy” w okolicach o mnie zabiegały.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |