Reżyser „Marii Magdaleny” traktuje Jezusa i Ewangelię jako fikcję literacką, mit, z którym można zrobić dosłownie wszystko.
Kim była Maria Magdalena? Garth Davis, autor głośnego dramatu „Lion. Droga do domu”, nie ma wątpliwości, że bojowniczką o prawa kobiet. Przynajmniej takie wrażenie odnosimy po obejrzeniu „Marii Magdaleny”, najnowszego filmu Davisa. Może trochę przesadziłem, jednak wątek zrównania praw kobiet i mężczyzn przebija się w nim na plan pierwszy, a niektóre wypowiadane przez Marię Magdalenę kwestie niewiele różnią się od tego, co obecnie można usłyszeć z ust politycznych aktywistów. Problemem nie jest sam wątek, bo wiemy przecież, że pozycja kobiety w tamtym czasie, również wśród Żydów, była niższa niż mężczyzny. Nie byłoby to nadużyciem, ale zarówno kwestia równości ujęta w sposób demagogiczny, jak i inne rozwiązania dramaturgiczne sprawiają, że film będący w końcu ekranizacją niektórych wątków Nowego Testamentu został pozbawiony jego ducha. Czasem wydaje się nawet zniekształcać jego przesłanie.
Kłopoty z Marią Magdaleną mieli nie tylko filmowcy. Od wieków w tradycji Kościoła utożsamiano ją z postacią nawróconej prostytutki, która w domu faryzeusza Szymona oblewała łzami nogi Jezusa, „całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem”. Ta interpretacja znalazła odbicie w sztuce religijnej, jak również w filmowych ekranizacjach Ewangelii. W „Marii Magdalenie” Raffaelle Metresa, jednym z nielicznych filmów, którego była główną bohaterką, także została przedstawiona jako kobieta cudzołożna.
W Nowym Testamencie Maria Magdalena jest wspominana dwanaście razy przez wszystkich czterech ewangelistów. W żadnym z tych tekstów nie znajdziemy informacji, że była jawnogrzesznicą. Wraz z apostołami towarzyszyła Jezusowi w czasie Jego działalności aż po Golgotę. Ewangelie odnotowują jej obecność podczas ukrzyżowania i pogrzebu Jezusa. Wiemy też, że Jezus wyrzucił z niej siedem złych duchów. To jej ukazał się Zmartwychwstały, ona była również pierwszą osobą, która dała o tym świadectwo wobec apostołów. Dlatego nazywano ją w tradycji Apostołką Apostołów.
„Maria Magdalena” Gartha Davisa zapowiada się obiecująco. Reżyser poszedł w ślad za współczesną interpretacją tej postaci. Nie jest więc jawnogrzesznicą, ale silną kobietą, która nie czuje się dobrze w patriarchalnej społeczności, w której wymaga się, by zgodnie z wolą ojca i braci wyjść jak najszybciej za mąż. Miotają nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony przenika ją poczucie winy, że jest inna i nie spełnia oczekiwań rodziny, z drugiej – głęboka wiara w Boga wydaje się jej niepełna, jak gdyby czekała na coś, co ma dopiero nadejść. Taka postawa sprawia, że rodzina i społeczność Magdali, gdzie mieszka, uważają ją za kobietę opętaną przez złe duchy, której trzeba pomóc. Wbrew nadziejom rodziny drastyczna próba wypędzania demonów nie przynosi efektu, a wyobcowanie Marii pogłębia się jeszcze bardziej. Kiedy docierają do niej pogłoski, że gdzieś w okolicy pojawia się Jezus, który uzdrawia i naucza, nie waha się ani chwili. Chce Go zobaczyć, a to spotkanie odmieni jej życie. To, co widzimy w prologu, to najlepsze fragmenty filmu. Garth Davis przekonująco zarysował okoliczności, w jakich bohaterka zdecydowała się pójść za Jezusem. Z pewnością w tamtych czasach nie była to, szczególnie dla kobiety, łatwa decyzja.
Potencjał, jaki zapowiadał interesujący początek filmu, w jego dalszej części został jednak zmarnowany. Kuleje dramaturgia. W chwili kiedy Maria Magdalena spotyka Jezusa, film traci dynamikę i spójność, staje się ciągiem scen, w których bohaterowie wygłaszają mowy oddające bardziej stanowisko autorów filmu w kwestii kobiecej niż to, co znajdujemy w Biblii. A więc pogardliwy stosunek mężczyzn i lekceważenie kobiet, ucisk i przemoc. Pewnym usprawiedliwieniem dla realizatorów może być fakt, że film jest próbą spojrzenia na Jezusa i Jego nauczanie z perspektywy Marii Magdaleny, ale wydaje się, że poszli za daleko.
Po obejrzeniu filmu odniosłem wrażenie, że Garth Davis traktuje Jezusa i całą Ewangelię jak fikcję literacką, mit. Uznał więc, że nie musi się liczyć z faktami. Trudno jednak mimo wszystko zrozumieć, dlaczego apostołowie Piotr i Andrzej są czarnoskórzy. Nawet abstrahując od Ewangelii, nie znajduje to żadnego historycznego uzasadnienia. Raczej wpisuje się w tendencję poprawności politycznej, którą przesiąknięte jest Hollywood, nie tylko zresztą w kwestii rasizmu.
Wszyscy apostołowie, z wyjątkiem jednego, przedstawieni są jako niezbyt lotni umysłowo i raczej mało sympatyczni prostaczkowie, którzy nie pojmują rewolucyjnego nauczania Chrystusa. Natomiast pojmuje je w lot Maria Magdalena, która w końcowych fragmentach filmu wyjaśnia im, na czym ono polegało. Jedynym, który budzi sympatię widza, jest Judasz. Jego zdrada wynika z zawiedzionej wiary w Mesjasza, który nie przyniósł Żydom wyzwolenia spod rzymskiej okupacji. Judasz wydał Go, przekonany, że w ten sposób zmusi wreszcie Jezusa do działania.
Podobnych niezwykłych reinterpretacji biblijnej opowieści jest w filmie więcej. Najbardziej wyrazistym przykładem jest ujęcie postaci Zbawiciela. Zaskakujący wybór Joaquina Phoenixa do tej roli był kompletnym nieporozumieniem. Jezus, w rzeczywistości młodszy od swej Matki, w filmie wydaje się od Niej starszy. Przypomina raczej jakiegoś wyczerpanego używkami guru z epoki dzieci kwiatów, a nie charyzmatycznego proroka, który swoim nauczaniem potrafił porywać tłumy.
Film wszedł na ekrany naszych kin w wersji dubbingowej, co okazało się kolejnym nieporozumieniem. Jakość polskiego dubbingu budzi zażenowanie. Walorem filmu, oprócz scen początkowych, jest natomiast świetna ścieżka muzyczna, która w wielu miejscach potrafi wykreować mistyczny nieraz klimat. Jej współautorem był przedwcześnie zmarły Johan Johansson. Ale to za mało, by uratować film.•
Maria Magdalena, reż. Garth Davis, wyk.: Rooney Mara, Joaquin Phoenix, Chiwetel Ejiofor, Tahar Rahim, Denis Menochet, Ariane Labed, USA 2018.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |