Między tak i nie.
Moja nadzieja, prowadzona tymi i wieloma innymi obrazami, przemierzyła dziesięciolecia, stawiając opór głosom, które próbowały ją zagłuszyć. Około 1950 roku, kiedy zalewani byliśmy myślą marksistowską, słowo „alienacja” zdawało się dyskwalifikować wszelkie spojrzenie wykraczające poza ziemski horyzont. Należało budować historię i całkowicie zaangażować się w ziemskie działanie, nie śniąc o wieczności. Pod wpływem tego prądu nawet chrześcijanie zaczęli się obawiać „wyalienowania” za sprawą nadziei na wieczność.
W perspektywie chrześcijańskiej podobny strach nie ma jednak podstaw. Św. Paweł, wzór skutecznego działania i apostoł par excellence, ożywiany był gorącym pragnieniem spotkania z Panem w chwale. Nadzieja ta nie tylko nie hamowała jego działań, lecz była wręcz ich siłą napędową. Pragnienie bycia z Chrystusem uwalnia Bożego człowieka od nędznych namiętności, które zakłócają działanie, i staje się źródłem niesłabnącego dynamizmu i niespożytej energii.
Jedno jeszcze słowo, choć mające inny wydźwięk, docierało często do moich uszu, podsuwając mi tę samą myśl. Było to słowo „ucieczka”. Słyszałem je często w odniesieniu do mojego powołania zakonnego, zaś w szerszym zakresie używano go, by napiętnować wszelkie oczekiwanie eschatologiczne. Dążyć ku temu, co jest poza tym światem, gdzie indziej, czyż to nie odejście od tego, co jest tu i teraz, od miejsca i chwili, w których dane nam jest działać, czyż to nie jest „ucieczka”?
Po namyśle jednak stwierdzam, że to słowo zawsze mnie dziwiło. Dla jeńca ucieczka jest dowodem odwagi i sprytu. W języku wojskowym nie oznacza hańby, lecz żołnierski wyczyn. Jeżeli chce się zdyskredytować nadzieję chrześcijańską lub życie zakonne, powinno się raczej użyć słowa „dezercja”. „Ucieczka” natomiast dobrze oddaje zwycięski charakter działania zmierzającego do oswobodzenia człowieka uwięzionego w ziemskich pragnieniach i do otwarcia przed nim nieskończonej Boskiej przestrzeni.
„Alienacja”, „ucieczka”: przejdźmy teraz od tych dwóch wariacji na ten sam temat do innego zarzutu, wyrażanego słowem „egoizm”. Dla pewnego typu duchowości, całkowicie oddanego miłości i służbie bliźniemu, pragnienie życia wiecznego może się wydać zwrotem ku sobie, wywołanym pragnieniem osobistego szczęścia. Zamiast dawać z siebie wszystko dla innych tu i teraz, zachowujemy siebie dla lepszego świata, w którym mamy nadzieję znaleźć własne spełnienie.
Zarzut ten wywołuje co najmniej dwie odpowiedzi. Po pierwsze, nie chodzi o moje egoistyczne szczęście, lecz o wolę Bożą. Bóg nas kocha, Bóg dał nam swojego Syna i chce, abyśmy się do obrazu Syna ukrzyżowanego i zmartwychwstałego dla nas upodabniali na wieczność. Mieć nadzieję to kochać tę wolę Bożą, to pragnąć spełnienia Jego planu, ogarniającego wszystkich moich braci, tych innych synów Boga, z którymi ja sam pozostaję w nierozerwalnej więzi.
Ponadto ważne, by zrozumieć, że życie wieczne nie jest czymś, lecz kimś. Jeśli wierzyć pismom Janowym, „życie” i „życie wieczne” są imionami Chrystusa. Ja jestem drogą i prawdą, i życiem, mówi sam Chrystus w czasie Ostatniej Wieczerzy (J 14,6). On zaś jest (…) Życiem wiecznym, mówi na zakończenie wspaniały list Jana (1 J 5,20). Zatem pragnąć życia wiecznego to pragnąć Chrystusa. Celem nadziei, jakże dalekiej od narcystycznych aspiracji do superego, jest ten Inny, w najwyższym stopniu kochający i kochany: Chrystus, nasze życie, jak nazywa Go również święty Paweł (Kol 3,4).
Rozumiemy teraz, że dla tego samego Pawła życie wieczne polega na byciu z kimś. Pragnę odejść, a być z Chrystusem (Flp 1,23): oto wszystko, czego pragnie dla siebie. Ta sama nadzieja powraca, w liczbie mnogiej, kiedy myśli o swych braciach: zawsze będziemy z Panem (1 Tes 4,17). To dlatego Chrystus jest naszą nadzieją, tak jak jest naszym życiem. Pisma Pawłowe nadają Mu ten tytuł: Chrystus pośród was – nadzieja chwały (Kol 1,27).
Powraca mi teraz w pamięci, wraz z melodią, która je niosła, wyrażenie, z którego uczyniłem tytuł jednego z poprzednich paragrafów, ze starej liturgii łacińskiej: Surrexit Christus spes mea. „Zmartwychwstał już Chrystus, Pan mój i nadzieja”. To zdanie z hymnu paschalnego jest dla nas ważne nie tylko w dniu święta Zmartwychwstania. Opiewa ono wiekuistą istotę i niezmienną prawdę mojej nadziei, która jest nie tyle marzeniem o moim osobistym, przyszłym szczęściu, co czekaniem na spotkanie z Boską Osobą, żyjącą zarówno w teraźniejszości, jak i w przyszłości.
Inna trudność nawiedziła niedawno mój umysł: życie wieczne to dla nas za dużo, nie jesteśmy do tego stworzeni. Nasz umysł, zasadniczo doczesny, czuje się zbyt mały, by objąć coś tak niewyobrażalnego. Całe nasze doświadczenie i nasze widzenie życia zakładają jakiś określony czas. Przypuścić, że coś może trwać bez końca, to tyle, co zagubić się w przestrzeni bez granic i punktów odniesienia. Rozważanie podobnej zmiany naszego istnienia ma w sobie coś niepokojącego.
Nie będę filozofował nad wiecznością i czasem, aby odpowiedzieć na to zastrzeżenie. Wystarczy, że czuję w sobie, wzmocnione Słowem Bożym, nieodparte pragnienie, by żyć wiecznie. Pragnienie równie oczywiste jak niemożność wyobrażenia sobie tego życia bez końca. Nie przeczę, że pokładanie nadziei w nieskończoności to utrata gruntu pod nogami, ale to również zatracenie się w istocie nieskończenie kochającej i kochanej. Chrystus, chwalebna podstawa naszego życia – umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie (Ga 2,20) – obecny będzie nadal w naszej niebiańskiej wizji: będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest (1 J 3,2). Życie otulone Chrystusową miłością nie powinno nas więc przestraszać, lecz przyciągać. Zresztą Ten, który napełnia nas takim pragnieniem, potrafi je także zaspokoić: to Duch Święty. Nie bez powodu napisał św. Benedykt: całą pożądliwością duchową pragnąć życia wiecznego.
***
Adalbert de Vogüé OSB, Pragnąć życia wiecznego, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC