Na 4 Niedzielę Adwentu C z cyklu "Wyzwania".
więcej »Szczere wyznania byłego kibola, Bogdana "Kryzysa" Krzaka w rozmowie z Marcinem Jakimowiczem.
Bogdan "Kryzys" Krzak: Nawet nie wiem, skąd miałem pierwszą Biblię, ale zacząłem ją czytać, patrzeć na nią. Dla mnie zapisywanie tych cytatów, a potem odnalezienie ich w Piśmie Świętym to osobna historia. No bo co to znaczy „J 3, 16”? Tego też musiałem się nauczyć. Robiłem tak, jak mi powiedzieli. Wracałem do domu, siadałem i mówiłem „Duchu Święty, przyjdź i pokaż mi, jak rozumieć to słowo”. Najpierw sprawdzałem, czy to, co zostało powiedziane na spotkaniu, rzeczywiście jest zapisane w Piśmie Świętym, i jaki był do tego komentarz. Dla mnie to było spójne, miałem bardzo dobre odczucia względem tych treści. To „sprawdzanie” trwało pół roku. Byłem dużym niedowiarkiem, jeśli chodzi o ludzi, bo przecież nawet jeśli Pan Bóg działa przez ludzi, to oni są grzeszni. Czasami myślę o tym, że Pan Jezus pokochał człowieka i wierzy w niego bardziej niż człowiek w Chrystusa. Różne są grzechy Kościoła, różni są kapłani, ale Jezus ufa człowiekowi. Oddaje siebie w ręce kapłana, tego kapłana, który z Nim może zrobić wszystko, a mimo to On mu ufa… To się dzieje podczas każdej Eucharystii. To jest nieprawdopodobne.
Marcin Jakimowicz: Żona nie patrzyła na ciebie jak na nawiedzonego?
Pewnie trzeba o to zapytać żony, ale pamiętam, że przede wszystkim przestaliśmy się kłócić. Zniknęły między nami wybuchy, ja sam stałem się spokojniejszy. Po tej sytuacji, w której ją przeprosiłem, zaprosiłem ją do kościoła: „Jezus mnie zmienia. Chodź, kobieto, do kościoła”. (śmiech)
I poszła?
Nie od razu. Jesienią, przed poznaniem Jezusa Chrystusa, wyjechałem na kilkanaście dni do Niemiec. Pojechałem tam z wujkiem do pracy. Zatrudniliśmy się u właściciela dużego gospodarstwa, gdzie nie brakowało alkoholu. Półki wyłożone butelkami. Bardzo się wtedy pilnowałem i myślałem, jak wypić, żeby nie przesadzić. Brałem więc z tych butelek po trosze. Popracowaliśmy tam przez jakiś czas, wszystko wydawało się w porządku, niczego złego nie zrobiliśmy i Niemcy widzieli (bo rozmawialiśmy niewiele, a języka nie znaliśmy), że jesteśmy pracowici, ale nieszczególnie porządni. Wróciliśmy tam na ich zaproszenie już wiosną i pracowaliśmy cztery miesiące. Przyjechałem tam z nowym życiem. Nie znając niemieckiego, głosiłem Ewangelię, opowiadałem o tym, jak się zmieniłem, że nie piję alkoholu, nie palę papierosów, nie przeklinam. Przyznałem się też do tego, że wtedy podpijałem alkohol.
Gość Niedzielny W krzyżu jest moje zbawienie
Niemcy wiedzieli, o co ci chodzi?
Z każdym dniem patrzyli na nas inaczej, bo widzieli naszą pracę, nasze zaangażowanie. Byli bardzo zdziwieni, że w niedzielę wraz z wujkiem zakładaliśmy białe koszule, garnitury i szliśmy na Mszę Świętą. Jestem przekonany, że dla nich wyglądaliśmy jak niespełna rozumu. Wszyscy jeżdżą w Bawarii autami, więc nie ma tam chodników, a my szliśmy przez wioskę do kościoła, który okazał się zamknięty.
Próba wiary: jesteś spuszczony ze smyczy, poza kontrolą żony, daleko od wspólnoty. Nie przeżywałeś czasu walki? Pytań, czy te twoje wybory są dobre, czy nie?
Wtedy uchwyciłem się Pana Boga i to było najlepsze. Myśmy tam ciężko pracowali, a ja raz w tygodniu pościłem. Pamiętam, że pewnego dnia przyszła do mnie gospodyni i powiedziała, że jeżeli nie mam zamiaru jeść, to żebym jej powiedział, bo ona gotuje dla wszystkich, w tym dla mnie, i jeśli ja danego dnia nie zjem, to bardzo dużo jedzenia zostanie. Bo ja wtedy jadłem tak, że co zostawało, to mi przynosili, i kończyłem po innych, żeby nie trzeba było wyrzucać. Wszystko potrafiłem zjeść. Wtedy lepiej mnie było ubierać, niż żywić.
Niemiecka precyzja. Byliśmy kiedyś na spotkaniu w Wiedniu. Austriak pyta: „Ile kanapek zjecie na śniadanie?”. „Z dwie, trzy”. A on konkretnie: „To dwie czy trzy?”. (śmiech) Dla Polaka to jest kosmos. My dajemy bochenek: częstuj się.
Jednym z trudniejszych doświadczeń był czas, kiedy pracowałem jako kierowca w biurze turystycznym i jeździłem za granicę. Przez pół roku wyglądało to tak, że w domu nie było mnie od dwudziestu do dwudziestu pięciu dni. Pewnego razu, na południu Włoch, odezwała się we mnie naprawdę silna tęsknota za wspólnotą, spotkaniami, kościołem, Mszą Świętą. Pomyślałem, że spotkanie wspólnoty to byłby szczyt marzeń, ale „Panie Jezu, może chociaż jakiś kościół”. Byłem wtedy w takiej małej miejscowości, mieliśmy tam dwie godziny przerwy. Poszedłem na spacer i zobaczyłem na jakimś budynku krzyż, chociaż miejsce nie wyglądało jak kościół. Wszedłem do środka i okazało się, że to jednak kościół, w którym odbywały się modlitwy wstawiennicze, modlitwy w językach. Kiedy to usłyszałem, od razu dołączyłem. Modlitwa trwała chyba pół godziny. Jak się skończyła, podeszli do mnie ludzie i po włosku zaczęli zadawać mi pytania. Niewiele rozumiałem, więc poszedłem po koleżankę, która znała język, i wtedy zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że to była wspólnota Odnowy w Duchu Świętym spod Rzymu, która przeżywała seminarium u siebie, a do tej miejscowości przyjechali na weekend, na modlitwy wstawiennicze. Opowiedziałem im, jak do nich trafiłem, że jestem z Bielska, gdzie należę do wspólnoty. Bardzo się ucieszyłem, że taką niespodziankę mi Pan Bóg zrobił.
W Bielsku ludzie nie zaczęli cię omijać szerokim łukiem? Kaznodzieja baptystyczny.
Neofici chyba w ogóle tak mają, że są zakręceni na punkcie głoszenia.
Chciałeś wejść na stadion, by opowiedzieć kumplom o Jezusie?
Szukałem możliwości, żeby na stadionie, między pierwszą a drugą połową meczu, głosić Ewangelię i mówić o Jezusie, ale nikt mnie tam nie chciał wpuścić. Chodziłem tam, ale w całym tym młynie i zamieszaniu nie było dobrego klimatu na rozmowy. Trzeba spróbować „jeden na jeden”, poza stadionem.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Siema, Kryzys! O wyciu w samotności i karmieniu dobrego wilka". Bogdan "Kryzys" Krzak w rozmowie z Marcinem Jakimowiczem. Wydawnictwo: Esprit.