Jest cudownie, ale i niebezpiecznie. On nam ją gotów całkowicie poprzewracać!
Od kilku stuleci istnieje w Kościele kult Najświętszego Serca Jezusa. Jest to siedemnastowieczna nazwa na myśl, która jest stara jak chrześcijaństwo. Skoro przez serce rozumiemy życie wewnętrzne, a szczególnie miłość – chodzi nam o to, aby zrozumieć (na ile to dla nas możliwe) i uwielbić intencje Pana naszego, a także odpowiedzieć miłością na Jego miłość. Jeżeli więc pytamy, jaki jest przedmiot najgłębszej, podstawowej miłości Syna Bożego, jak Go znamy z Ewangelii, musimy odpowiedzieć: Ojciec. A po Ojcu wszystko to, co On stworzył i co umiłował. (Gdybyś jakiejś rzeczy nie miłował, nie byłbyś jej stworzył... Mdr 11,24.) Jeśli cokolwiek wiemy o życiu Trójcy Świętej, to właśnie to, że tym życiem jest miłość: Miłość osobowa między Ojcem i Synem, Duch Święty. A taka Miłość nie liczy kosztów, oddaje się cała, płaci najwyższą cenę za to, żeby cześć i miłość dla Ojca mogła popłynąć także z ludzkości, żeby porwać ludzkość w ten – nazwijmy to – boży krwiobieg miłości. Miłość ogromna, powiedzielibyśmy wręcz „szalona”, dąży do oddania się bez reszty. Jakieś blade cienie takiej miłości znajdujemy czasem i w swoim życiu, na przykład na widok jakiegoś zachwycającego krajobrazu ogarnia nas chęć, żeby się w niego wtopić, zatracić się w nim – to właśnie taki blady cień tego zachwytu, jaki Syn Boży ma dla Ojca; zachwytu, który każe Mu płacić najwyższą cenę, siebie samego, nie oglądając się na to, czy by nie wystarczyła mniejsza. Sam powiedział, że nie ma większej miłości niż oddać życie za tego, kogo się miłuje – i tak rzeczywiście postąpił. A nas w ten szalony pęd miłości zagarnął. Zapowiada Jan Chrzciciel: - On was skąpie w Duchu Świętym (por. Mk 1,8), tak jak ja kąpię was w wodzie. On sprawi, że Duch Święty, Miłość trynitarna, będzie przepływał przez was, jak przepływa przez Ojca i Syna. A my mówimy „zbawienie” i rozumiemy przez to coś dobrego na potem, ale zdecydowanie na potem, a teraz, owszem, trzeba tak żyć, żeby się z tym darem nie rozminąć, ale minimum uwagi do tego wystarczy, reszta może iść na nasze własne sprawy…
Ale On najwyraźniej chciałby więcej niż to minimum. Chciałby, żeby te nasze własne sprawy także były skąpane w Duchu Świętym. Przez usta św. Pawła przypomina nam, że nawet Jego totalna ofiara nie załatwia jeszcze wszystkiego; sformułowanie Pawła jest niemal szokujące: - Dopełniam w moim ciele to, czego brak udrękom Chrystusa (por. Kol 1,24). Brak? jeszcze brak? Najwyraźniej więc potrzebne jest jeszcze jakieś dopełnienie z naszej strony. Tu już nasz emeryt ma wielką ochotę protestować: jak to, on miałby być powołany do udziału w zbawianiu świata? Czy to nie za wielkie wymagania? Czy nie byłaby to nawet megalomania? Przecież on tak niewiele żąda: chciałby po prostu zająć się spokojnie i pobożnie swoimi sprawami i wyprowadzać wieczorem pieska, nie ryzykując, że się natychmiast wplącze w jakąś kosmiczną awanturę!
Otóż gdyby to Chrystusowi wypadło taniej, moglibyśmy spokojnie zająć się w życiu czym innym; ale nie możemy, mając przed oczyma taką miłość, taką ofiarę. Otóż nie możemy, będąc stworzeniami Boga, usiłować żyć wbrew Jego planom i udawać – zwłaszcza długo udawać – że nam z tym dobrze. Człowiek nieraz stara się udawać to bardzo usilnie i nawet na jakiś czas potrafi to sobie i otoczeniu wmówić; po czym w końcu odkrywa, jak odkrył przed nim stary mędrzec, że wszystko to pustka i pogoń za wiatrem. Radość była gdzie indziej, ale myśmy na nią nie znaleźli czasu. Jeruzalem, Jeruzalem – jak śpiewaliśmy w dawnej liturgii – nawróć się do Pana, Boga twego...
Łatwo to powiedzieć… Myślę, że przede wszystkim trzeba wyzbyć się swojego przekonania, że czas dla Boga to jest czas dla Boga, a czas dla mnie to jest czas dla mnie. Jeżeli ja jestem dla Boga, to wszystko jest dla Boga w moim życiu. I wszystko to, czym żyjemy jest jakoś Jemu ofiarowane i na to nie trzeba żadnych długich modlitw, a zwłaszcza długich sformułowań; na to potrzeba jednego prostego (ale częstego) spojrzenia ku Niemu. To wszystko, nic więcej. Ale wtedy właśnie można stanąć przed Bogiem na co dzień, na cały czas, a nie tylko na wyznaczone chwile.
Fragment książki „Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego”
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.