Podział jest klarowny: na tych, którzy uczynili wszystko i którzy nic nie uczynili. W praktyce bywa jednak różnie. Bywa, traktujemy Ewangelię jak kosz na straganie, wybierając to, co nam pasuje. Dzieci tak, bo milusińskie. Chorzy tak, bo to z reguły krewni. Kubek wody – co w tym trudnego. Ale inni…? Temu źle z oczu patrzy. Ten może być zagrożeniem. A tamten sam sobie winien.
Bywa, bardzie słuchamy ludzi niż Boga, kierując się (dając się podsycać) lękam, fobiami, uprzedzeniami, takimi czy innymi „izmami”. Tracąc z oczu koniec. Ten moment, kiedy możemy doświadczyć pełni szczęścia lub pełni odrzucenia. Bo najlepsze, co może nam się w życiu przydarzyć, to wpaść na końcu w miłujące ręce Boga. A najgorsze, co może nam się przydarzyć, to nie wypadek, choroba, śmierć kogoś bliskiego, utrata majątku. Najgorsze, co może nam się w życiu przydarzyć, to usłyszeć na końcu: idź precz, nie znam cię…
Stara teologia rozróżniała dwa rodzaje żalu: z miłości i ze strachu. Jeśli, wybierając z koszyka to, co nam pasuje, nie potrafimy brać wszystkiego, co w nim leży, z miłości, bierzmy przynajmniej ze strachu.