W pytaniu „Rabbi, gdzie mieszkasz?” (por. J 1, 35-41) tak naprawdę nie chodziło o to, gdzie Jezus mieszka. Przynajmniej nie tylko o to. Skierowane do Jezusa pytanie Andrzeja, brata Szymonowego, znaczyło tyle, co „kim jesteś?” albo „jaki jesteś?”.
Jeśli zatem to samo pytanie postanowiłem zadać w tytule książki o Mszy Świętej, to właśnie dlatego, że pragnę w niej wyjść poza teologię. Pragnę pokazać czytelnikowi, jaki jest Jezus, którego spotykam we Mszy Świętej, kim jestem ja i kim są inni uczestnicy Eucharystii, ilekroć przystępujemy do ołtarza Pańskiego.
Problem w tym, że nierzadko jesteśmy bardziej zajęci sobą niż Panem, do którego przychodzimy. Jedni są zadowoleni z siebie, bo przecież przyszli, podczas gdy inni nie przyszli. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku dla wielu jest wystarczającym wyznacznikiem zaangażowania religijnego. Inni przyszli, by załatwić jakieś swoje sprawy, próbując modlitwą nakłonić Boga do konkretnej interwencji. Bóg jest im potrzebny, by niejako „ogarnąć” rzeczywistość, która ich przerasta. Jeszcze inni przyszli z przyzwyczajenia, wychowani w pewnym – w tym wypadku katolickim – rytuale, jednakże nawał codziennych spraw w praktyce uniemożliwił im otwarcie się na Bożą obecność, na spotkanie z Chrystusem, do którego domu przybyli. Są jak goście na przyjęciu, którzy zamiast rozmawiać z gospodarzem siedzą z nosami w telefonach, załatwiając setki rzekomo ważnych spraw lub po prostu przeglądając serwisy społecznościowe.
Tymczasem w Eucharystii jesteśmy zaproszeni do spotkania z Bogiem, który mówi do nas przez słowa Pisma Świętego, przez liturgię i przez wspólnotę Kościoła. Nawet jeśli przychodzimy z bagażem licznych i trudnych problemów oraz z ciężarem popełnionych grzechów, liturgia Eucharystii wzywa nas, byśmy swoją uwagę skierowali na Pana, a nie na siebie. Przyniesione ze sobą sprawy mamy złożyć na Jego barki, by w wolności serc móc Go poznać, zrozumieć: Kim jest, jaki jest i co do nas mówi.
Mógłby ktoś zapytać: jaka jest różnica pomiędzy załatwianiem swoich spraw a złożeniem swoich problemów na Jezusowe barki? W moim przekonaniu różnica jest zasadnicza: w pierwszym wypadku człowiek przychodzi do Boga ze swoim scenariuszem na życie i domaga się od Niego, by ów przyniesiony plan zrealizować. Powierzenie swoich problemów Bogu w wierze i zaufaniu wobec Niego jest czymś zupełnie innym. Zawiera w sobie zgodę na to, co Bóg uznaje za dobre i pożyteczne dla mojego zbawienia, a więc również zgodę na cierpienie.
Nasze problemy nie znikną. Eucharystia nie jest magicznym rytuałem, a Chrystus nie jest iluzjonistą czy czarodziejem. Jest Bogiem, który chce nas uzdolnić do patrzenia na świat – w tym również na nasze problemy – Jego oczami, na Jego sposób i z Jego perspektywy.
– A to w ogóle możliwe? Czy da się patrzeć na świat oczami Boga?
– Nie tylko możliwe – odpowiadam z przekonaniem – ale konieczne. Bez Bożej łaski, bez wewnętrznej przemiany będziemy patrzeć na świat oczami skażonymi grzechem, jak demony domagając się – w imię rzekomej sprawiedliwości – potępienia grzechów i tych, którzy je popełniają. Bóg nas uzdalnia do życia, w którym rzeczywiście jesteśmy poddani działaniu łaski, postrzegając – jak Bóg stwarzający świat – bliźnich i świat jako bardzo dobre. Jednocześnie chce nas otworzyć na perspektywę życia wiecznego, wykraczającą daleko poza to wszystko, co znamy w świecie, co możemy dotknąć i poczuć, zmierzyć i porównać, co jest naszym udziałem od chwili poczęcia i narodzin aż po kres podarowanej nam doczesności.
Eucharystia jest przede wszystkim pokarmem – bez względu na to, czy jest przyjmowana fizycznie, czy duchowo. Jest umocnieniem słabych, by mogli iść dalej drogami Pańskimi. Jest obecnością: czymś więcej niż znakiem Boga, bowiem jest samym Bogiem pośród nas. On jest Emmanuelem i jednocześnie zaprasza nas, byśmy byli ludem z Nim, ludem dla Niego.
„Po co zechcesz, wyciągniesz rękę” (Syr 15, 16) – mówi Święta Księga. Dlatego trzeba uważać z życzeniami – mają tendencję się spełniać, choć rzadko w taki sposób, jak byśmy tego chcieli. Mam wrażenie, że można przyjąć za swoistą regułę, iż jakiś element takiego spełniającego się życzenia różni się od tego, czego oczekiwaliśmy, a niekiedy nawet przemienia spodziewane zadowolenie w kłopot.
Żyjąc z Bogiem, jednocześnie żyję Bogiem i doświadczeniem Jego obecności; idąc sam, doświadczam śmierci – i nawet rzeczy same z siebie dobre bez Niego przynoszą rozczarowanie i cierpienie. „Większa sprawiedliwość”, o której mówi Jezus w Kazaniu na górze (zob. Mt 5, 20), to nie kwestia większego heroizmu w wypełnianiu Prawa, ale szczerego zaangażowania serca kochającego Boga, serca słuchającego Go i pełniącego Jego wolę z miłości a nie z przymusu. Serce faryzeusza, choć na pozór przepełnione troską o Prawo, w istocie skupia się na sobie i poczuciu własnej doskonałości. Jego logika podąża za pytaniami: „czego mi nie wolno?”, „ile mi wolno?”, „gdzie zaczyna się grzech?”… W istocie człowiek wolałby być wolny od takich ograniczeń. „Większa sprawiedliwość” prowadzi do postawy bliskości z Bogiem, do trwania przy Nim i szukania Jego dróg. Zatem – jeśli wybieram to, czego chcę, to cóż wybieram?
Bóg jest dobrem oczywistym dla tych, którzy Go kochają, choć jednocześnie dla innych jest rzeczywistością nieznaną. Nawet odsłaniając znaki swojej miłości, pozostaje przed nimi ukryty, bo serce, które nie kocha, pozostanie w niewoli nawet bez kajdan. Istotą mentalności niewolnika jest myślenie w kategoriach przymusu i granic swobody, podczas gdy człowiek wolny dzięki łasce Ducha Świętego nie widzi tych granic, lecz przeciwnie: szuka sposobu przybliżenia się do Pana. Niewolnik nie rozumie, jak można nie chcieć zerwać się ze smyczy. I nawet bez niej nieustannie odnosi się do ograniczeń. Człowiek wolny – przeciwnie: nie zajmuje się tym, jak daleko może się posunąć w swojej wolności, bo jego celem jest skrócenie dystansu a nie zerwanie więzi. Dlaczego miałby szukać życia z dala od Tego, którego kocha?!
Jak małżeństwo potrzebuje znaków miłości, tak i ten, kto szuka miłości Bożej, potrzebuje doświadczenia bliskości Boga. Sam jednak musi – to znaczy, nie musi, ale jak nie podejmie wysiłku, to tego nie doświadczy – zaangażować serce i umysł w szukanie Bożych ścieżek, by być w stanie rozpoznać, przyjąć i docenić dary Boże. Nie nauczę się dostrzegać śladów Bożego działania, jeśli nie nauczę się najpierw prostego przychodzenia przed Boży tron. Krótkie westchnienia, akty strzeliste mają uczyć pamięci o Bożej obecności. Podobnie krótkie nawiedzenia Najświętszego Sakramentu (jakże trudno niekiedy jest się zdobyć na ten mały gest) mają prowadzić do pamięci o stałej obecności Bożej w świętych postaciach. Stopniowo te drobne gesty mają w nas obudzić tęsknotę za Panem i świadomość, że żyjemy na ziemi po to, by zamieszkać w niebie, w domu Ojca Niebieskiego. Podobnie drobne gesty miłości podtrzymują żywy ogień w relacji małżeńskiej, a choćby nawet krótkie spotkania i rozmowy umacniają przyjaźń, choć przecież ani jedne, ani drugie nie są jedynymi znakami tych więzi. Są jednak potrzebne małe, by mogły być i wielkie. Wielkie znaki są… No właśnie: są wielkie, ale wbrew pozorom nie są najważniejsze. Nie chodzi jednak o to, że którekolwiek ze znaków są mniej ważne, ale o to, że trudno wyróżnić jakieś konkretne jako najważniejsze w sytuacji, gdy wszystkie znaki miłości są „naj”. Każdy z nich ma swoje miejsce i swój czas. Tak samo jest z wiarą: tu też nie ma spraw mniej istotnych, tu też wszystkie znaki są najważniejsze, choć mają różną formę, skalę i intensywność. Przykładowo, choć Eucharystia jest bez wątpienia źródłem i szczytem życia chrześcijańskiego, nie dostrzeże i nie doceni jej wielkości ten, kto nie zna Pisma Świętego, kto się nie modli, kto nie uczestniczy w życiu wspólnoty Kościoła, kto nie dba o swoje sumienie. Lista znaków wiary jest bardzo długa i nie ma w niej punktów nieważnych. Wszystkie są istotne i wzajemnie powiązane.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Rabbi, gdzie mieszkasz?". Autor: Piotr Kieniewicz MIC. Wydawnictwo: Promic.