Czytam stare podręczniki. Pokuta w zależności od ciężaru winy. Przed oczami mam stary labirynt włocławskiej katedry. Staram się wyobrazić przemierzających na kolanach symboliczną drogę do Rzymu, Jerozolimy, Częstochowy. Wystawionych na widok publiczny. Bo Panu Bogu trzeba zadość uczynić…
W kontraście do tego, co podpowiada wyobraźnia, scena powrotu syna marnotrawnego. Fakt, skruszonego. Ale i nie liczącego na taryfę ulgową. Będę jako najemnik. Gdy tymczasem uczta, muzyka, tańce, najlepsza szata, sandały, pierścień. Znaki przywróconej godności. Tak, bo grzech z godności odziera. Oszpeca. Rani. Zostawia blizny. Więc to rzucenie się grzesznikowi na szyję jest uzdrawiającym dotknięciem. To, co zewnętrzne, jest tylko potwierdzeniem.
Szczęśliwy syn. Nawet nie zdążył zapytać o pokutę, a już siedział przy stole. Śpiewał. Tańczył. Radował się miłością nie stawiającą żadnych warunków.
Co z pozostającymi na polu? Pasącymi świnie? Przymierającymi głodem?
Ojciec stoi w oknie. Wychodzi na pole. W nocy zostawia w oknie zapalone światło. Tęskni. Wygląda. Czeka.
Dlaczego nie pójdzie? Nie przyprowadzi? Nie chwyci za rękę? Nie zawoła: otrząśnij się? Nie postawi do pionu? Przecież kocha…
Właśnie. Dlatego. Bo kocha. Nie ma miłości bez wolności.
Rachunek sumienia