Nieważne, czy uciekali ze strachu, by być jak najdalej Jerozolimy, czy też wyruszyli w drogę, bo przynaglały ich ważne sprawy. Nieważne, czy decyzję podjęli, bo rozczarowani byli swoim Mistrzem, czy też po prostu stracili grunt pod nogami i podróż wydawała się jedynym sposobem na zapomnienie i oddalenie się od miejsca tragicznych wydarzeń. I choć nie poznali Jezusa podczas drogi, pozostali na Niego otwarci – zaprosili, by zasiadł z nimi do wieczerzy. Wtedy właśnie rozpoznali Go po łamaniu chleba.
I w moim życiu zmierzam się z różnymi sytuacjami. Czasem boję się i lękam, że nie podołam Bożej woli. Miotam się pośród spraw, w które zbytnio się angażuję, bo w danym momencie wydają mi się najważniejsze. Załamuję się, gdy coś nie jest po mojej myśli. Tracę grunt pod nogami, gdy nie rozumiem tego, czego doświadczam. Zaprzątnięta swymi sprawami, nie zauważam, że w ten sposób oddalam się od Boga. On jednak stale towarzyszy mi w drodze. A ja, jak uczniowie z Emaus, nie zauważam Jego obecności, nie rozpoznaję Go. Czy mimo to pozostaję, jak oni, otwarta na Niego? Czy zapraszam Go do mojej codzienności? Bo jeśli nie, to czemu wciąż dziwię się, że nie rozpoznaję Go po łamaniu chleba?
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.