Wielka ta obietnica dana przez Jezusa uczniom, że idzie do nieba przygotować im miejsce, a potem wróci, by ich tam zabrać. Ta ich zadzierzgnięta na ziemi przyjaźń ma nie skończyć się nigdy. Podwójna nadzieja dla mnie, który też czuję się uczniem Jezusa. Że i mnie mój Mistrz chce w niebie – to raz. Dwa – że spotkam tam też moich bliskich, którzy podobnie jak ja, w Chrystusie pokładali nadzieję. Gdy do śmierci bliżej już niż dalej, taka obietnica to coś, wobec czego nie może przejść obojętnie.
Myślę też jednak o tym pięknym, a trochę już przeze mnie zapomnianym przedstawieniu się Jezusa, że jest drogą, prawdą i życiem. Zapomnianym, bo czytanym najczęściej razem z tą tak wspaniała obietnicą...
I myślę o drodze, którą starałem się iść przez życie. Gdzie mnie zaprowadziła? Po ludzku mnóstwo straciłem. Zdaję sobie jednak sprawę, że zyskałem znacznie więcej. Poznałem – lepiej czy gorzej – prawdę. W jej świetle wszystkie sprawy tego świata wyglądają inaczej. I zyskałem życie. Życie, które już tu na ziemi pozwala żyć jakby wiecznie trwała wiosna, a które zamieni się kiedyś na życie wieczne.
Cóż znaczy to wszystko, co nie jest miłością? Nic, bo nie będzie miało kontynuacji w wieczności. A miłość tam rozkwitnie. I będzie trwała wiecznie.
Co złego może się stać przyjacielowi Chrystusa? Wszystkie przygody dobrze się skończą.
Nadchodzi dzień kary? Ale jak to? Za co? Jak Bóg może się gniewać? Jak śmie?
Dodaj swój komentarz »