I szczenięta jedzą okruchy, które spadają ze stołu ich panów.
Czasem wydaje mi się, że skoro Bóg jest dobry i zna moje potrzeby, to jedyną prośbą, jaką powinienem do Niego kierować są słowa „bądź wola Twoja”. Przecież mówił Jezus, że Ojciec wie czego nam potrzeba zanim Go poprosimy. Kiedy indziej czytam znowu, że przedstawiając Mu swoje prośby powinienem być natrętny jak owa wdowa, która naprzykrzała się niesprawiedliwemu sędziemu, a prosząc, powinienem – jak to też gdzie indziej powiedział Jezus – wierzyć, że otrzymam. To w końcu jak?
Z ręką na sercu – nie wiem. Pewnie ani nie powinienem popadać w rezygnację, uznając że jeśli Bóg sam nie daje, nie ma sensu prosić, ani nie powinienem uparcie narzucać Bogu swojej woli. Ale gdzie między tymi skrajnościami znaleźć złoty środek nie jestem pewien.
Światłem jest mi dziś owa nieustępliwa Kananejka, która dla dobra swojej córki przełknęła pierwszą, dość dla nas szorstko brzmiącą odmowę Jezusa i odważyła się przekonywać Go, że jednak mógłby się nad losem jej i jej dziecka zlitować. Nie ma w niej obrażającego się na cały świat uporu, ale nie ma też zobojętniałej rezygnacji. Jest jakaś odwaga i nieustępliwość. Skoro jej wiarę Jezus pochwalił, to może i ja prosząc, zwłaszcza prosząc za innymi, mógłbym podobnie?
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.