Czytam Malachiasza. Że nadchodzi dzień jak piec, a nieprawi będą słomą, która w nim spłonie. A dla czczących Boga „wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego skrzydłach”. Czyli, jak rozumiem, nastanie czas, w którym oddający cześć Bogu doczekają się sprawiedliwości za wyrządzone krzywdy i wygoją się ich rany. W Ewangelii zaś czytam o prześladowaniach, jakich mają z powodu swojej wiary doznać uczniowie Jezusa. Tak, widzę też ten paradoks: najpierw „niektórych z was o śmierć przyprawią” a za chwilę „włos z głowy wam nie spadnie”. Ale rozumiem: nawet jeśli uczniom Jezusa przychodzi umrzeć za wiarę, ocalają życie wieczne...
Czytam i widzę, jak inne, mimo wszystko, były moje oczekiwania. Spodziewałem się mniejszych czy większych sukcesów wiary w świecie. Że jeśli każdy zewangelizuje czterech, a ci następni kolejnych czterech... I tak dalej. A jednak jest dziś tak, jak mówił Chrystus: chrześcijan się nienawidzi, chrześcijan, stosując odpowiedzialność zbiorową, oskarża się o najgorsze. I nawet jeśli w naszym kręgu kulturowy nikt nie mówi o zabijaniu, to przecież o zepchnięciu do roli obywateli drugiej kategorii już tak. Tylko my mamy swoje poglądy ukrywać, tylko nam nie wolno dochodzić swojego czy starać się o dotacje dla prowadzonych dzieł i tak dalej.... Miłość do Chrystusa u wielu więc słabnie. Zakładają szaty religijnie obojętnych czy "wierzących, ale"...
Dziwnie być z powodu Jezusa tym niby gorszym. Ale to nic. Przecież świat nie jest naszym domem, a co najwyżej dość obskurnym hotelem, w którym na chwilę przyszło się nam zatrzymać. Naszą ojczyzną jest niebo....
Dodaj swój komentarz »