Wszystko należy do Boga, bo cokolwiek istnieje, zostało przez Niego stworzone.
Z jednej strony naprawdę w to wierzę. Ale z drugiej strony jest we mnie jakaś niechęć do uznania tej całkowitej władzy Boga nade mną. Bo jeśli naprawdę do Niego należę, to powinnam każdego dnia, w każdej chwili robić nie to, na co mam ochotę, ale to, co powinnam, to, czego On chce.
A ja mam przecież pełno pomysłów na swoje życie i nie zawsze zatrzymuję się, by spytać, czy podobają się one Ojcu. Jeszcze okaże się, że cichy głos w moim sercu podpowie całkowicie inny sposób spędzenia wolnego czasu i czy zupełnie inny rodzaj pracy zawodowej.
A może trzeba będzie się w coś mocniej zaangażować, zamiast odpoczywać i leniuchować? Może pojawią się kolejne zadania do wykonania? A może usłyszę ciche wezwanie do umierania za kogoś, kogo nie lubię?
Gdzieś czasem pojawia się myśl, że lepiej, by to inni byli robotnikami w Jego winnicy. Ja się już dość natrudziłam.
To od Jezusa uczę się, że być własnością tego, kto kocha, oznacza nieustanne uczenie się miłości i czynne dawanie miłości. Jeśli tego nie robię, to pokazuję mój brak zgody na tę słodką zależność.
I dlatego nie powinnam się wtedy dziwić, że w moim sercu nie ma pokoju i radości. Że ciągle nie jestem szczęśliwa.
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli (J 1,1.11).
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.