„Bóg jest światłością i nie ma w nim żadnej ciemności” – czytam świętego Jana. Rozumiem, że nie ma w Nim żadnego zła, żadnego zakłamania, dwulicowości. Nie ma intencji, by wtrącić mnie do piekła, ale szczera i nie udawana, bym został zbawiony. A jeśli Bóg chce i ja chcę, to chyba musi się udać...
Tylko czy ja chodzę w światłości? Bo trochę to zaskakujące: by to robić trzeba mieć świadomość własnej grzeszności. Inaczej samego siebie oszukuję. Mam chodzić w światłości, by nie grzeszyć, a jednocześnie muszę swoją grzeszność uznawać. Paradoks który można rozwikłać tylko wtedy, gdy człowiek uświadamia sobie, że jest w drodze: ciągle ku doskonałości. I wtedy też nie tak łatwo potępia się tych, którzy upadli i zamiast wstawać leżą...
Bez tego... Cóż, chyba dość łatwo zamienić się w kogoś na podobieństwo bezwzględnego Heroda: kiedy moja pozycja jest zagrożona, wszelkie działania dozwolone. A mój grzech skrywa wtedy ciemność wywołana tym powtarzaniem sobie: nie mam grzechu...
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.